O mnie | Góry | Bieganie | Relacje | Trasy | Purchasius |
Czas | Miejsce | % |
---|---|---|
3:24:18 | 38 / | 25.2 |
|
Jesienne maratony w 2016 roku potraktowałem turystycznie. Najpierw pod koniec września wybraliśmy się do Moskwy. Wiedziałem, że będzie mi tam ciężko połamać 3 godziny i faktycznie - poszło mi słabo, pobiegłem nawet poniżej oczekiwań. Tym bardziej nie nastawiałem się na połamanie trójki w planowanym miesiąc później maratonie w Podgoricy. Profil trasy nie sprzyja uzyskiwaniu dobrych wyników, a poza tym, przeważnie mocno wieje tam wiatr. Szykował się jednak fajny wyjazd, ponieważ Czarnogóra jest pięknym krajem z dostępem do Adriatyku, wysokimi górami oraz Jeziorem Szkoderskim. Przedłużyliśmy nieco nasz pobyt, żeby zwiedzania nie ograniczać tylko do stolicy, ale zobaczyć również inne części tego uroczego państwa.
Czarnogóra jest niewielkim, górzystym krajem na Bałkanach, jednym z najmłodszych w Europie (na 2016 rok tylko Kosowo jest młodsze). Ludność to niewiele ponad 600 tysięcy mieszkańców, powierzchnia jest zbliżona do naszego województwa lubuskiego. Wśród ludności Czarnogórcy nie stanowią nawet połowy populacji, sporo jest Serbów. Wynika to z tego, że Czarnogóra jest samodzielnym państwem dopiero od 2006 roku, kiedy to oddzieliła się od kraju o nazwie Serbia i Czarnogóra. Jeszcze wcześniej należała do Jugosławii, do której włączonych było wiele innych obecnych bałkańskich krajów (Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Kosowo, Macedonia), ale główne decyzje zapadały wtedy w serbskim Belgradzie, gdzie przez lata rządził Josip Broz Tito. Podgorica nazywała się wtedy Titograd, właśnie od nazwiska tego jugosłowiańskiego dyktatora. Co ciekawe, na Bałkanach nadal można spotkać drogowskazy na Titograd, a podgorickie lotnisko ma symbol TGD.
Sama Podgorica jest wielkości Bielska-Białej (170 tysięcy mieszkańców). Położona jest podobnie do stolicy Podbeskidzia - praktycznie z każdego miejsca w mieście widać Góry Dynarskie - główne bałkańskie pasmo. Są one widoczne we wszystkich kierunkach i imponują wysokością względną. Podgorica leży na 50 metrach n.p.m., a góry na granicy z Albanią przekraczają 2500 m, wśród których należy wyróżnić najwyższy szczyt Czarnogóry - Zla Kolata (2534 m n.p.m.). Góra ta jest rzadko odwiedzana przez turystów, natomiast znacznie bardziej popularny jest niewiele niższy Bobotov Kuk (2523 m n.p.m.), położony w paśmie Durmitor na północy kraju. Znane są również wyrastające na wybrzeżu góry Lovcen ze szczytem Jezerski vrh (1657 m), na którym znajduje się mauzoleum Piotra II Petrowicia-Niegosza, prawosławnego biskupa i władcy Czarnogóry w XIX wieku. Prawie o 100 metrów wyższy jest położony w tym paśmie Štirovnik. Innym ciekawym masywem w Czarnogórze jest Rumija, która oddziela Morze Adriatyckie od Jeziora Szkoderskiego. Właśnie na tę górę o wysokości 1594 m n.p.m. postanowiliśmy wybrać się z Anulką. O tym jednak później.
Największy problem przy planowaniu wycieczki do Czarnogóry mieliśmy z transportem. Najlepiej było dolecieć na lotnisko w Podgoricy i nie kombinować z dodatkowymi dojazdami z Dubrownika czy Belgradu. Niestety, z południa Polskie nie było dogodnych lotów na podgorickie lotnisko. W końcu zdecydowaliśmy się na przelot z Warszawy przez Wiedeń liniami austriackimi - wylot w piątek rano, powrót wtorek (1 listopada) wieczorem.
Do Warszawy wyjechaliśmy wcześnie rano, zostawiliśmy auto na parkingu i mieliśmy spory zapas przed odlotem do Wiednia. Po wylądowaniu zwróciłem uwagę, że miejsca do pracy na komputerze przypominają konfesjonały - aż zrobiłem kilka zdjęć. W czasie lotu do Podgoricy można było się poczęstować jabłkiem, co było miłą odmianą, bo na poprzednim locie do dyspozycji były tylko krakersy i batoniki. Po 14:00 schodziliśmy do lądowania w Podgoricy. Pogoda była świetna, taka zresztą utrzymała się potem przez cały nasz pobyt - mieliśmy szczęście. W czasie lądowania podziwialiśmy góry i Jezioro Szkoderskie. Starałem się namierzyć na mapie, w jaki sposób porusza się samolot, a wtedy skorygował mnie siedzący obok nas pasażer, który wcześniej długo dyskutował z obsługą samolotu (w tym z samym pilotem), jak został umieszczony jego bagaż. Okazało się, że pasażer ma na imię Maurice i jest pilotem zatrudnionym przez władze Luksemburga. Sam szkoli pilotów w lotach czymś co nazywa się JetCopter - latający płasko helikopter (tak to przynajmniej zrozumieliśmy). Maurice pokazał nam na mapie, jakim torem podchodziliśmy do lądowania. Opowiedział o tym, że przez część roku pracuje w Luksemburgu, a przez drugą część w Czarnogórze, gdzie mieszka jego żona. Po krótkiej rozmowie zaoferował, że podwiezie nas z lotniska do miasta.
Przed wylądowaniem w Podgoricy mieliśmy okazję podziwiać fantastyczne widoki - po lewej Jezioro Szkoderskie, na nad nim szczyt Rumija (1594 m n.p.m.), który zdobyliśmy dzień po maratonie |
Faktycznie, z tym dojazdem z lotniska do Podgoricy jest problem, ponieważ nie kursują tu żadne regularne autobusy (choć to przecież tylko 13 km). Można wziąć taksówkę za 10-15 euro lub przejść półtora kilometra na stację kolejową Aerodrom (jeżeli tak można nazwać ten stojący w polu barak) i czekać na pociąg, który nie przejeżdża tu zbyt często.
Na Maurice'a czekał na lotnisko jego szwagier. Wynajęli auto i po 15 minutach dyskusji na temat jego stanu (rzeczywiście, było trochę poobijane, a Maurice był bardzo precyzyjny przy identyfikacji wgnieceń, zadrapań, a nawet czystości tapicerki na tylnym siedzeniu) pojechaliśmy do miasta. Maurice opowiedział nam nieco o Czarnogórze, między innymi na temat różnic między Czarnogórcami i Serbami. Był bardzo wyluzowany - za tylnym siedzeniem zostawił portfel ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi. Widać wierzył, że siedząca z tyłu Anulka jest dobrym człowiekiem. Maurice wysadził nas w okolicach swojego apartamentu w Podgoricy o poradził nam, jak dotrzeć do centrum. Bardzo podziękowaliśmy i postawiliśmy pierwsze kroki w kolejnej stolicy europejskiej.
Droga do naszego Hotelu Nikić zajęła nam 10 minut. Hotel miał wysoki standard, ale nie zatrzymywało się tutaj zbyt wielu gości. Mieliśmy ładny widok z okna na potok Ribnica. Nad potokiem był zbudowany szkielet kładki dla pieszych, która miała łączyć hotel z budynkiem po drugiej stronie. Był on w stanie surowym i wystawiono go na sprzedaż. Wydawało nam się, że właściciel hotelu, pan Nikić, wybudował również ten drugi budynek, jednak stwierdził, że jego wykończenie będzie nieopłacalne.
Zostawiliśmy rzeczy w hotelu i wyruszyliśmy na spacer. Najpierw poszliśmy na główny Plac Republiki, na środku którego stoi okrągła fontanna. To stąd w niedzielę startowały i kończyły się nasze biegi. Potem udaliśmy się na zachód i przeszliśmy rzez rzekę Moraca kładką o nazwie Moskovski Most (ciekawe, miesiąc wcześniej byliśmy w Moskwie na moście o tej samej nazwie) i dotarliśmy do celu naszego spaceru - knajpy Venom, która była reklamowana jako przyjazna wegetarianom. W praktyce bardziej przypominała pub, gdzie sporo osób paliło. Niestety, tak tu jest we wszystkich knajpach. Anulka zamówiła kieliszek znanego miejscowego wina Vranac, który w wersji Pro Corde ma 14% alkoholu. Winogrona tego szczepu uprawia się od stuleci na terenie Czarnogóry i praktycznie tylko tutaj. Ja zamówiłem najbardziej znane czarnogórskie piwo Niksicko. Czytałem w przewodniku, że jest lepsze od piw chorwackich i rzeczywiście nie zawiodłem się. Anulka zamówiła sałatkę, a ja pizzę quattro formaggi z miejscowych serów. Nie wiedziałem, w co się pakuję, kiedy kelner pytał, czy chcę większy rozmiar. Pizza była ogromna, nie mieściła się na talerzu. Na szczęście ciasto było bardzo cienkie, a Anulka trochę mi pomogła w jedzeniu.
Rynek w Podgoricy |
Widok z Mostu Moskiewskiego na Most Milenijny nad Moracą |
Pobyt zaczynamy od degustacji najpopularniejszego czarnogórskiego piwa Niksicko oraz wina Vranac |
Nasz spacer kontynuowaliśmy trasą biegu na 5 km, którą 2 dni później miała pokonać Anulka. Obejrzeliśmy położony w dzielnicy Novi Grad Sobór Zmartwychwstania Pańskiego, po czym zaczęliśmy wracać do centrum Bulwarem Świętego Piotra Cetyńskiego. Na pasie zieleni między jezdniami stoi tam ogromna, strzelista tuja. Zrobiliśmy zakupy i wracaliśmy do hotelu, bo robiło się już ciemno. Po ponownym przejściu mostem obejrzeliśmy z góry ruiny twierdzy Ribnica przy ujściu potoku o tej nazwie do Moracy. Kiedyś był to centralny punkt tej osady, która nazywała się właśnie Ribnica.
Sobór Zmartwychwstania Pańskiego |
Następnego dnia rano zrobiliśmy rozruch na położonym na północ od centrum wzgórzu Gorica. Dookoła kopuły szczytowej prowadzą asfaltowe ścieżki, z których są przyjemne widoki na okolicę i góry. Wystarczy zrobić krótką pętelkę, by podziwiać panoramę 360 stopni. Anulka robiła tutaj roztruchtanie po swoich niedzielnych zawodach, na wzgórzu byliśmy też ostatniego dnia pobytu.
Anulka w czasie treningu na Goricy - popularnego wzgórza w centrum miasta, tu akurat widok na północ |
W południe poszliśmy odebrać pakiety startowe. W drodze do biura zawodów minęliśmy wieżę zegarową z 1667 roku - jeden z niewielu zabytków Podgoricy. W pobliskiej muzułmańskiej dzielnicy Stara Varos stoją trzy niewielkie meczety - tutaj też przespacerowaliśmy się później po wąskich uliczkach.
VIII-wieczna wieża zegarowa - jeden z niewielu zabytków Podgoricy |
Biuro zawodów mieściło się w szkole obok City Hotel Podgorica, gdzie z kolei zamieszkali zaproszeni przez organizatora zawodnicy. Wpisowe na maraton kosztowało 10 euro, za bieg na 5 km trzeba było zapłacić 5 euro - niewiele. Przy okazji warto wspomnieć na temat czarnogórskiej waluty, którą jest właśnie euro. Czarnogóra nie należy do EU (choć stara się o przystąpienie), ale przyjęła europejską walutę bez zawierania układu monetarnego (przeprowadziła tzw. jednostronną euroizację). Podobnie postąpiło pobliskie Kosowo. Te kraje nie mogą bić monet euro, w przeciwieństwie do innych członków unii monetarnej, gdzie na awersie (tzw. stronie narodowej) znajdują się symbole poszczególnych państw.
W pakiecie startowym był numer z chipem, broszury do wyrzucenia oraz bawełniane koszulki z logo imprezy, bez możliwości zmiany rozmiaru. Przy takiej cenie wpisowego nie można było narzekać. Po wizycie w biurze udaliśmy się na dalszy spacer - przeszliśmy Mostem Zjednoczenia na drugą strony rzeki, poszliśmy na północ i wróciliśmy do hotelu przez twierdzę zabytkowym mostem na Rybnicy oraz wąskimi uliczkami muzułmańskiego dzielnicy Stara Varos.
Ruiny zamku Ribnica przy ujściu potoku Ribnica do Moracy |
Po południu nie mieliśmy już nic specjalnego do zwiedzenia w Podgoricy, więc zaproponowałem, żebyśmy pojechali pociągiem nad Jezioro Szkoderkie. Tak też zrobiliśmy. Na dworzec kolejowy w Podgoricy szliśmy 10-15 minut spacerkiem. Sieć kolejowa w Czarnogórze nie jest zbyt rozbudowana - w sumie ma długość zaledwie 250 kilometrów. Pociągi dalekobieżne dojeżdżają tutaj z Belgradu, jest też lokalne połączenie z miejscowością Bar na wybrzeżu Adriatyku. Właśnie w tym kierunku mieliśmy jechać. Pociągi na tej trasie jeżdżą średnio co półtorej godziny i raczej się nie spóźniają (przynajmniej w naszym przypadku się to nie zdarzało). Standard wagonów i dworców jest bardzo niski, ale wynagradzają to widoki z okien.
Sprawdziłem rozkład pociągów, byliśmy punktualnie na dworcu i za 1 euro za osobę w pół godziny dojechaliśmy do malutkiej miejscowości Virpazar (350 mieszkańców), położonej w zachodniej części wybrzeża Jeziora Szkoderskiego. Byliśmy trochę zaskoczeni, kiedy okazało się, że z dworca do zabytkowej miejscowości nie ma cywilizowanej ścieżki. Przez moment trzeba było iść po torach kolejowych, a potem skręcić między krzaki w jakąś wąską ścieżynę. Na szczęście z nami szły dwie dziewczyny, które znały trasę. Przeszliśmy pół kilometra groblą między mokradłami i doszliśmy do Virpazar. W miasteczku jest kilka knajpek, w tym jedna umiejscowiona na statku oraz kilka kwater z pokojami gościnnymi. Za zabytkowym mostem stoi naturalna skała, na której postawiono pomnik. Przeszliśmy się na wschód drogą w kierunku Godinje i wdrapaliśmy się na wzgórze z twierdzą Busac. Stamtąd był świetny widok na okolicę. Patrząc z tego miejsca na wschód, można było wypatrzeć położoną na wyspie na Jeziorze Skoderskim twierdzę Grmożur. Kiedyś przetrzymywano tam więźniów nieumiejących pływać - takie czarnogórskie Alcatraz. Wysepkę można zwiedzić po wypłynięciu z portu łodzią w Virpazar. My nie mieliśmy czasu ani specjalnej ochoty. Z twierdzy zeszliśmy na skróty do jeziora, zwiedziliśmy Virpazar (nie trzeba się dużo nachodzić), po czym wróciliśmy na stację kolejową. Pociąg przyjechał zgodnie z rozkładem i wsiadła do niego grupka turystów. Kiedy przejeżdżaliśmy przez most przy twierdzy Lesendro, robiło się już ciemno. Konduktor nie chodził po pociągu, żeby sprawdzić lub sprzedać bilety, więc transport powrotny mieliśmy gratis. Nic dziwnego, że czarnogórska kolej jest nierentowna, skoro konduktorowi nie chce się przejść po pociągu.
Virpazar - klimatyczna miejscowość w zachodniej części Jeziora Szkoderskiego |
Widok z twierdzy Besac - po prawej stronie widać wyspę Grmozur - czarnogórskim Alcatraz |
Na przedmaratońską kolację poszliśmy do Hotelu Hemera. Jak wyczytaliśmy z napisów na ścianie, bogini Hemera w mitologii greckiej była uosobieniem dnia. W restauracji było bardzo elegancko - kelnerzy tak koło nas skakali, że aż było nam głupio ;-) Ja zamówiłem makaron, Anulka - sałatkę. Do tego dla mnie niefiltrowane Niksicko, dla Anulki - Vranac Pro Corde. Było to chyba najbardziej eleganckie pasta party, w jakim uczestniczyłem ;-)
Następnego dnia zeszliśmy na hotelowe śniadanie przed 7, a na główny plac udaliśmy się o 8:15, 45 minut przed startem. Byliśmy ubrani tak, żeby nie zostawiać żadnych rzeczy w depozycie. Ania miała schowaną w spodenkach kartę hotelową, a ja zabrałem ze sobą saszetkę z telefonem, żeby w razie czego mieć kontakt. Na wszelki wypadek wgrałem sobie trasę maratonu do RunCalc, żeby się nie zgubić. Z głównego placu o 9:00 wspólnie startował maraton oraz biegi na 5 i 10 km, natomiast półmaraton zaczynał się półtorej godziny później w Danilovgradzie. Wszystkie biegi miały metę na głównym placu w Podgoricy. Na starcie z przodu ustawił się spory tłumek, w tym grupka Kenijczyków oraz małych dzieci, które nosiły numery z biegu na 10 km. Dla takich młodziaków to moim zdaniem za długi dystans.
Selfie przed startem |
Dałem buziaka Anulce, a po starcie patrzyłem, jak powoli mi odchodzi w czołowej grupce. Razem z nami wystartowały te dzieciaki z 10 km, jeden z nich uderzył mnie i prawie wytrącił komórkę z ręki. Nie tylko to mnie zirytowało. Biegnący przede mną zawodnik w koszulce z napisem POLSKA już na pierwszym zakręcie pobiegł sobie po chodniku, zdecydowanie skracając trasę. Pan Marek Makowski z Węgorzewa jest na pewno bardzo dobrym biegaczem (ostatecznie nabiegał 3:07, a jest 19 lat starszy ode mnie), ale jeżeli oszukuje już na pierwszym kilometrze zagranicznego maratonu w tłumie kilkuset biegaczy, to niech przynajmniej nie chwali się tak swoją narodowością. Zdecydowana większość stawki pobiegła regulaminowo asfaltem, a on bardzo wyróżniał się w swojej biało-czerwonej koszulce.
Przebiegliśmy przez Most Milenijny, dalej było trochę pod górkę. Stawka najszybszych maratończyków oraz zawodników na 5 i 10 km zdecydowanie mi odeszła. Anulkę ostatni raz widziałem przed sobą, jak zbiegała z ronda w Nowym Mieście. Niedługo potem nasze trasy się rozdzieliły - Anulka skręciła w lewo w Bulwar Świętego Piotra Cetyńskiego i objęła prowadzenie w biegu na 5 km! Niestety, za jej plecami czaiło się trzech czarnogórskich juniorów. Na ostatniej prostej chłopcy urządzili sobie ostre ściganie i wszyscy wyprzedzili Anulkę, która ostatecznie zajęła czwarte miejsce w generalce i oczywiście wygrała wśród kobiet. Trasa była o około pół kilometra krótsza, ale czas 15:29 i tak jest bardzo dobry, bo Anulka utrzymała tempo 3:30/km na całej trasie.
Ja dowiedziałem się o tym dopiero 3 godziny później. Biegłem tempem około 4:15/km, jednak wiedziałem, że nie mam szans na połamanie 3 godzin. Nie było jednak sensu jakoś specjalnie rozkładać sił - i tak bym osłabł ze względu na brak przygotowania nóg do biegania po asfalcie. Zacząłem mieć znane problemy z kurczami łydek. Bez trudu odstawił mnie Belg, który wcześniej siedział stolik obok nas na porannym śniadaniu. On pobiegł bardzo dobrze - 2:57, co na tę trasę jest nie lada wyczynem. Na tym odcinku przebiegaliśmy obok zdechłego psa, który leżał na środku drogi, potrącony prawdopodobnie wcześniej przez samochód. Był to niecodzienny widok - nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się coś takiego na zawodach. Policja bardzo dbała o zabezpieczenie ruchu, ale służby drogowe nie zadbały o to, żeby usunąć martwego psa z trasy - smutne.
Minęliśmy miejsce, w którym trasa na 10 km odbijała w lewo w stronę mety. Kilkaset metrów dalej widziałem chłopaka z zielonym numerem (na 10 km), który wracał w tamto miejsce, bo pomylił trasę. Potem biegliśmy cały czas drogą E80 na południe - generalnie w dół, choć po drodze było też kilka sporych wiaduktów do pokonania. Sprzyjał nam również wiatr, który wiał raczej w plecy.
W miejscowości Golubovci skręciłem w lewo i tam było już mniej ciekawie, jeżeli chodzi o utrzymywanie tempa. Ponieważ na punktach żywieniowych nie było bananów, pokusiłem się mandarynki, które rozdawały małe, wesołe dziewczynki. Półmetek minąłem w czasie niewiele powyżej półtorej godziny, jednak utrzymywanie tempa w granicach 4:15/km sprawiało mi coraz większą trudność. Przez kilka minut biegłem z dwoma innymi zawodnikami, ale po półmetku zaczęli mi wyraźnie odchodzić. W miejscowości Mataguzi byłe spore grupki dzieciaków, które chciały przybijać piątki wszystkim zawodnikom. Ja starałem się tego nie robić ze względów higienicznych, bo np. jadłem potem tymi rękami mandarynki. Na odcinku przed Tuzi biegłem przez jakiś czas z pewnym weteranem. Zmienialiśmy się na prowadzeniu, chroniąc się przed wiatrem, który na tym odcinku stał się wyjątkowo uporczywy - było naprawdę ciężko.
W Tuzi zapamiętałem wielki targ po obu stronach drogi i że momentami musiałem się wręcz przepychać między kupującymi. Policja skrupulatnie dbała o zatrzymanie ruchu samochodowego na całej trasie, ale nie przyszło im do głowy, że organizowanie targowiska na trasie maratonu może trochę przeszkadzać zawodnikom. W Tuzi skręciłem w lewo na północ i minąłem 30. kilometr. Tam biegłem już bardzo wolno, praktycznie truchtałem. Wcześniej wyprzedziłem kilka osób, teraz z kolei ja byłem wyprzedzany. Na 35. kilometrze był punkt z wodą i tam postanowiłem się trochę przejść. Ten kilometr pokonałem wyjątkowo wolno, potem znowu biegłem. Ruch samochodowy na trasie był całkowicie zablokowany, ale kierowcy omijali ten problem jeżdżąc drogami gruntowymi obok asfaltu, często manewrując między rosnącymi gdzieniegdzie drzewami. Jak dla mnie, policja mogła spokojnie puścić ruch wahadłowo jednym pasem - nie było sensu blokować zupełnie przejazdu na głównej drodze dla rozciągniętej grupki 150 maratończyków.
Przed Podgoricą wyprzedziła mnie jeszcze jakaś Włoszka. Potem nieco przyspieszyłem i udało mi się kogoś wyprzedzić. Przed Mostem Milenijnym dołączyliśmy do wolniejszych półmaratończyków, którzy również pokonywali ostatnie półtora kilometra i celowali w czas poniżej 2 godzin. Wśród nich była miła Polka, z którą wzajemnie sobie pokibicowaliśmy, a potem ja pobiegłem przodem. Tam zobaczyłem Anulkę, która robiła mi fotki, a potem sprintowała do przodu, żeby zrobić kolejne. Miała trochę ułatwione zadania, bo przed ostatnią prostą zaliczałem jeszcze krótką zawrotkę. Metę osiągnąłem w bardzo podobnym czasie jak miesiąc wcześniej w Moskwie, jednak tutaj miałem lepsze wspomnienia. Przyjemniej mi się biegło, nie miałem poważnych kryzysów, a na mecie nie byłem specjalnie zmęczony. Po prostu moje nogi nie radziły sobie na asfalcie. Przed kolejnym maratonem ulicznym w 2017 roku będę musiał nad nimi popracować, jeżeli nadal marzę o łamaniu trójki w każdym sezonie.
W końcówce humor mi dopisywał |
W drodze powrotnej spotkaliśmy Pawła Góralczyka z Wadowic, który w tym roku zdobył brązowy medal Mistrzostw Polski Skyrunning. Tutaj mimo kontuzji wystartował w półmaratonie i z czasem 1:13:34 zajął jedenaste miejsce. Po powrocie do hotelu trochę odpoczęliśmy, po czym udaliśmy się do biura zawodów na dekorację. Według regulaminu, nagradzani powinni być uczestnicy wszystkich 4 biegów. Anulce nie chciało się iść, namawiałem ją, że będą fanfary, oklaski, konfetti i że nie może jej zabraknąć na podium. Niestety, na miejscu okazało się, że żadnej dekoracji nie ma, a za 5 km nic Anulce nie przysługuje. Plus tego spaceru był tylko taki, że w biurze spotkałem Drago Boroję, Serba mieszkającego w Polsce, który organizował większy wyjazd Polaków na zawody w Podgoricy. Potem przeszliśmy się na spacer i dość długo szukaliśmy restauracji, w której moglibyśmy się zatrzymać. Ostatecznie trafiliśmy do jednej z knajp przy ulicy Bokeska. Zamówiliśmy podobny zestaw jak poprzedniego dnia (makaron i sałatka), ale tym razem piwo było belgijskie, a wino - australijskie.
Z Pawłem Góralczykiem (ukończył półmaraton w czasie 1:13) na ostatniej prostej imprezy w Podgoricy |
Następnego dnia wstaliśmy wcześnie rano, żeby zjeść śniadanie i zdążyć na pociąg o 7:50. Czułem się obolały po maratonie, ale był to jedyny dzień, kiedy mogliśmy pójść na cały dzień w góry. Ze stacji w Podgoricy odjechaliśmy pociągiem w tym samym kierunku co 2 dni wcześniej. Minęliśmy Jezioro Szkoderskie, znaną nam już stację Virpazar, po czym wjechaliśmy do długiego tunelu. Pociąg wyjechał z niego w miejscowości Sutamore, skąd pierwszy raz na tym wyjeździe mogliśmy cieszyć oczy widokiem Adriatyku. Przed 9:00 pociąg zatrzymał się w miejscowości Bar, gdzie kończą się tory kolejowe.
Miejscowość Bar swoją nazwę zawdzięcza Włochom, którzy podbili tę osadę w XV wieku i nazwali ją "Antibarum", ze względu na położenie po drugiej stronie Morza Adriatyckiego niż miejscowość Bari na Półwyspie Apenińskim. Wtedy istniał tu Stary Bar - antyczna twierdza, znajdująca się na wzgórzu. Historia tego miejsca jest bardzo długa, twierdza była często podbijana. Miasto ucierpiało w czasie trzęsienia ziemi w 1979 roku. Bar jest największym portem w Czarnogórze i ważnym węzłem komunikacyjnym.
Od razu po wyjściu z dworca skierowaliśmy się do stojących przy stacji taksówek. Siedzący w pierwszej z nich starszy pan chętnie zaprosił nas do środka, a kiedy powiedzieliśmy, że chcemy dojechać do Starego Baru, poprosił o 5 euro za taki kurs. Kiedy już jechaliśmy, zapytał, czy chcielibyśmy zobaczyć Starą Maslinę. Przypomniałem sobie, że czytaliśmy o tym z Anią w przewodniku, że to Stara Oliwka, która jest prawdopodobnie najstarszym drzewem w Europie. Chętnie się zgodziliśmy i nawet dwukrotne podniesienie stawki nas nie zniechęciło. Myślałem, że drzewo jest dużo dalej, a okazało się, że wcale nie trzeba było bardzo nadrabiać drogi. Żeby obejrzeć drzewo, musieliśmy zapłacić jeszcze po 1 euro za bilety. Stara Maslina to drzewo oliwne, które ma przeszło 2000 lat. Nie posiada jednego pnia i wygląda tak, jakby to było wiele drzewek, wyrastających z tego samego miejsca. Warto było tu przyjechać i nawet nie było nam za bardzo żal, że taksówkarz trochę nas oskubał na tym kursie.
Ten okaz oliwki europejskiej jest podobno najstarszym drzewem na naszym kontynencie - ma ponad 2000 lat |
Taksówkarz nie mówił po angielsku, ale jakoś dogadywaliśmy się w języku polsko-czarnogórskim ;-) Był trochę zdziwiony, kiedy powiedzieliśmy, że wybieramy się na Rumiję. "To bardzo daleko, a na górze może być zimno" - ostrzegał. Kiedy góra pojawiła się przed nami, pokazał w jej stronę palcem i powiedział majestatycznym głosem "Rumija!". Kiedy wysadził nas na parkingu w Starym Barze, opowiadał innemu taksówkarzowi, że wybieramy się na Rumiję. Dziwiłem się, że robi z tego taką sensację, bo ta góra wydawała mi się popularnym kierunkiem turystycznym, ze względu na wspaniałe położenie między Adriatykiem i Jeziorem Szkoderskim. Okazało się, że nie wchodzi tam jednak wielu turystów. Na długim szlaku spotkaliśmy tylko dwie osoby, które dojechały samochodem drogą na przełęcz. Poza tym, na trasie nie było nikogo. Szlak ze Starego Baru jest jednak dość długi i trudny. Nie każdy jest w stanie wyjść z Baru na Rumiję i wrócić na dół przed zmrokiem.
W Starym Barze przeszliśmy się uliczką pełną sklepików i knajpek, po czym znaleźliśmy szlak, który prowadzi spod murów twierdzy na Rumiję. Przyczepił się do nas mały piesek, którego wielokrotnie próbowaliśmy nieskutecznie odgonić. Udało nam się dopiero przy cmentarzu w osadzie Turčini, już dość wysoko w górach. Droga na Rumiję wydaje się prosta, ale po drodze trzeba obejść od strony północnej sporą górę Kunteljat (935 m), przez co dystans się wydłuża. Na mapie jest niby zaznaczona prowadząca skrótem ścieżka, ale woleliśmy nie ryzykować i trzymaliśmy się wyznaczonego szlaku. Wcześniej wgrałem sobie do RunCalc-a mapę (sfotografowałem ją wcześniej na tablicy informacyjnej w Virpazar), co ułatwiało nawigację. Północna część trasy prowadziła wąwozem wzdłuż strumienia. Tam uzupełniłem zapasy wody. Potem wchodzi się na dość szeroką drogę, którą jeżdżą czasem samochody z drewnem. Jak przeczytałem na tablicy informacyjnej, jest to część tak zwanego trawersu adriatyckiego (mng. primorska transverzala, ang. Adriatic traversal), który zaczyna się w Herzeg Novi i prowadzi przez 6 obszarów górskich: Orjen, Boka, Lovcen, Pastrovici, Crmnica i kończy się na Rumiji. Po drodze zalicza się 3 wysokie szczyty: Zubacki kabao (1984 m n.p.m., Orjen), Jezerski vrch (1657 m, Lovcen) i Rumiję (1595 m). Przy drodze znajduje się drogowskaz, przy którym można skręcić na pobliską Białą Skałę (Bijela Skala, 903 m).
Szlak prowadzący na Rumiję jest dobrze oznakowany |
My szliśmy dalej w stronę Rumiji. Droga na tym obszarze nie jest stroma, pojawiają się też wypłaszczenia. Przy szlaku spotkaliśmy trzy konie, które wyglądały na dzikie. Z mapy w RunCalc wynikało, że czerwony szlak powinien skręcić w lewo w okolicach zabudowań i piąć się dalej w górę w stronę szczytu. Oznaczeń nie było, ale doszliśmy do wyraźnego skrzyżowania dróg i stwierdziłem, że powinniśmy spróbować skręcić. Na tym odcinku nie było w ogóle oznaczeń trasy, potem doszliśmy do małej polanki za zabudowaniami, z której wychodziła niewyraźna ścieżynka. To nie mógł być szlak, choć przebyta trasa idealnie pokrywała się z mapą. Wróciliśmy do drogi i szliśmy nią dalej. Okazało się, że szlak odchodzi w lewo jeszcze kilkaset metrów dalej. Ze skrzyżowania widać kopuły położonego 300 metrów dalej przy drodze prawosławnego klasztoru Sergiusza z Radoneża, konsekrowanego w 2009 roku. Dalej droga schodzi w dół na południe w kierunku wioski Veliki Mikulici, a za nią widoczny jest inny wysoki masyw Lisinj z najwyższym punktem Loška (1353 m n.p.m.).
Skręciliśmy w lewo zgodnie z oznaczeniami. Szlak prowadzi najpierw wąską ścieżką w lesie. Tam Anulka szła pierwsza i przydarzyła jej się niemiła sytuacja - tuż przed nią przemknęła żmija. Na szczęście nic się nie stało, bo oboje byliśmy w krótkich spodenkach i ukąszenie w kostkę mogło być bardzo nieprzyjemne i kłopotliwe, ze względu na oddalenie od cywilizacji. Anulka złapała blokadę psychiczną, więc teraz to ja szedłem pierwszy i miałem odganiać żmije. Całe szczęście, żadnej już później nie spotkaliśmy. Wspominałem sytuację, kiedy po maturze spacerowałem po skałach na obrzeżach Salt Lake City (Utah) i spotkałem grzechotnika, który przebiegł pod moimi stopami. Gdyby mnie wtedy ukąsił, mógłbym nie przeżyć tego spotkania, bo zaszedłem dość wysoko i nie miałem jak wezwać pomocy. Tutaj na szczęście byliśmy razem.
Strome podejście na przełęcz pod Rumiją - niedługo zobaczymy Jezioro Szkoderskie |
Doszliśmy na przełęcz i stamtąd pierwszy raz zobaczyliśmy Jezioro Szkoderskie (do tej pory mieliśmy świetny widok na Adriatyk za plecami). Anulka przejęła inicjatywę i pierwsza wybiegła na Rumiję. Stoi tam malutka cerkiew, która ma powierzchnię zaledwie 7,5 metra. Została wzniesiona w 2005 roku na polecenie Amfilochiusza (świeckie imię Risto Radović), serbskiego biskupa prawosławnego, metropolitę Czarnogóry i Przymorza. Materiały przywieziono na szczyt samolotami wojskowymi. Cerkiew miała być symbolem związków między Serbskim Kościołem Prawosławnym a wyznawcami prawosławia w Czarnogórze. Władze czarnogórskie w kolejnych latach po odłączeniu się od Serbii określały budowę świątyni jako prowokację.
Anulka podbiega pod szczytem Rumiji - w tle Jezioro Szkoderskie |
Kapliczka na szczycie |
Widok ze szczytu na północ |
Selfie z widokiem na Bar |
Bałem się, że na szczycie będzie wiało, ale nie było tak źle. Pogoda była doskonała i zrobiliśmy sporo ładnych zdjęć. W czasie drogi powrotnej spotkaliśmy parę turystów, którzy podjechali samochodem do skrzyżowania w okolicach klasztoru i robili tylko ten odcinek. Droga powrotna była przyjemna. Znowu spotkaliśmy te same konie przy trasie i zeszliśmy wąwozem wzdłuż strumienia. Kiedy dochodziliśmy do Starego Baru, oślepiało nas słońce, które powoli chyliło się ku zachodowi. Postanowiliśmy poświęcić pół godziny na zwiedzenie twierdzy. Ogólnie jest bardzo zaniedbana, znaleźliśmy tylko jedno odnowione wnętrze, w którym urządzono małe muzeum. Z murów Starego Baru jest świetny widok na Bar i zatokę.
Widok ze najwyższej baszty twierdzy Stary Bar |
Jedno z niewielu odrestaurowanych wnętrz w twierdzy |
Zeszliśmy wąską uliczką ze sklepikami. Na parkingu nie było żadnych taksówek, więc postanowiliśmy zejść na dół na nogach. Zrobiliśmy małe zakupy w sklepie, żeby się napić i coś przekąsić. Znowu przyczepił się do nas jakiś pies, który liczył, że dostanie ode mnie ciastka. Na stacji kolejowej w Barze byliśmy około czwartej, a pociąg odjeżdżał o 16:35, więc zeszliśmy jeszcze kawałek w dół do miasta. Nie udało nam się dojść do morza - spacer skończyliśmy przy dużym rondzie na Dużym Bulwarze i wróciliśmy na dworzec. Z okien pociągu podziwialiśmy zachodzące nad Adriatykiem słońce.
Zbiegliśmy do Baru - widok na Rumiję przed zachodem słońca |
Zachód słońca nad Adriatykiem - zatoka przy Sutamore |
Rozruch ostatniego dnia - widok z Goricy na Podgoricę, po lewej stronie widać Rumiję nad Jeziorem Szkoderskim |
Ostatni rzut oka na Podgoricę z okna samolotu |
Kiedy dojechaliśmy do Podgoricy, Anulka stwierdziła, że dzisiaj nie będziemy już wychodzić do restauracji, tylko zjemy sałatkę w pokoju hotelowym - też fajnie ;-) Następnego dnia zrobiliśmy rozruch na wzgórzu Gorica, zjedliśmy śniadanie i chwilę po południu wyszliśmy na dworzec. Stwierdziliśmy, że tym razem podjedziemy pociągiem na lotnisko, choć zdecydowanie wygodniejsza (i droższa) jest opcja taksówki. Mieliśmy tylko plecaki, więc półtorakilometrowy spacer ze stacji Aerodrom na lotnisko był przyjemnością. Loty do Wiednia i Warszawy odbyły się bez opóźnień. Anulka raczyła się winem od Austrian Airlines, ja ograniczyłem się do jabłek, bo miałem w planie długą drogę z Warszawy do Bielska. Podróż poszła bardzo sprawnie i bez żadnych przystanków pół godziny przed północą dojechaliśmy do domu. Wyjazd do Czarnogóry był jednym z najbardziej udanych i oboje będziemy go bardzo miło wspominać :-)
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin