Anna Celińska - relacjeRobert Celiński - moje maratony
2015-12-26, Jandia (Hiszpania)
Trekkingowy maraton na wyspie Fuerteventura
Relacja Roberta z jego maratonu nr 95
Czas
Miejsce
%
5:59:51
1 / 2
50
Świąteczny tydzień spędziliśmy na Fuerteventura - jednej z Wysp Kanaryjskich. Wcześniej byliśmy już na Gran Canarii, gdzie Anulka przebiegła połówkę, a ja - pełny maraton, natomiast ostatnie święta wielkanocne spędziliśmy na Teneryfie, gdzie między innymi wybiegliśmy na Teide (wulkan 3718 m n.p.m.).
Urlop spędziliśmy w subiektywnie najładniejszym zakątku wyspy - na półwyspie Jandia (czyta się "Handia"). Jest to dość wąski odcinek w południowo-zachodniej części wyspy, który kształtem przypomina ogon kota, podczas gdy reszta wyspy to już sam kot, patrzący przez okno na Lanzarote i odwrócony do nas plecami (takie moje skojarzenie). Półwysep ma niecałe 50 km długości, jest dość wąski i przecięty najwyższym pasmem górskim wyspy, którego północne stoki są niezwykle strome. Poza górami, mamy tutaj również wspaniałe plaże, podobno najpiękniejsze na wyspie. Dostępna jest jedynie południowa część półwyspu i też nie cała, gdyż autostrada kończy się w miejscowości Morro Jable (czyta się "Hable", tam mieszkaliśmy), a ostatnie 20 km do Punta de Jandia to już droga gruntowa. Jeszcze trudniej jest dotrzeć do północnej części półwyspu Jandia - trzeba objechać góry i przeprawić się przez przełęcz na wyboistej drodze, by w końcu dotrzeć do wioski Cofete i tajemniczej willi Wintera. My mamy to szczęście, że posiadamy sprawne nogi i dobrą kondycję. Tę część wyspy zwiedziliśmy wyłącznie na własnych nogach ;-)
Nasz hotel Faro Jandia
Plaże w Morro Jable
Promenada, którą często spacerowaliśmy i biegaliśmy, po prawej stronie ogrodzone wydmy i szkielet wieloryba, wyrzuconego tu kiedyś na brzeg
Mieszkaliśmy we wschodniej części miejscowości Morro Jable w hotelu Faro Jandia, w pokoju 306 (Anulka prosiła zapamiętać, na wypadek, gdybyśmy mieli tu kiedyś wrócić). Faro to po hiszpańsku latarnia i rzeczywiście - z balkonu widzieliśmy latarnię morską i niewielki kawałek Atlantyku (ale widok na ocean był ;-)). Codziennie sporo się ruszaliśmy - spacerowaliśmy, truchtaliśmy, zwiedzaliśmy okolicę. Przeszliśmy się na dość długą wycieczkę po plażach w stronę Costa Calma, ale największą zabawę mieliśmy na trzech trasach: do Cofete, na Pico de la Zarza (najwyższy szczyt Fuerteventury) oraz maraton między latarniami morskimi: Faro de Morro Jable (ta nasza) oraz Faro de Punta de Jandia. W paru zdaniach opowiem o każdej z nich.
Wycieczka po plażach we wschodniej części półwyspu Jandia
Kierunki naszych wycieczek (choć na cmentarz na razie się nie wybieramy)
Tablica informacyjna przy starcie trasy na Pico de la Zarza, widać również zaznaczony szlak do Cofete na drugą stronę półwyspu Jandia
Do Cofete wybraliśmy się 22 grudnia. Przebiegliśmy przez Gran Valle na przełęcz na wysokości blisko 400 metrów. Wyjątkowy był moment wybiegnięcia do tego punktu - przed nami zobaczyliśmy piękny ocean, tuż pod nami - szerokie plaże, niewielką wioskę Cofete oraz legendarną willę Gustawa Wintera. Do niej pobiegliśmy w pierwszej kolejności. Willa została wybudowana w 1940 roku jako strategiczny punkt nazistów na Atlantyku. Na plaży umiejscowiono lotnisko. Legenda mówi, że willi dokonywano licznych operacji plastycznych. Według innej historii, była to tajna baza dla niemieckich U-bootów, a budynek jest połączony z morzem długim tunelem. Badania nie potwierdzają tej drugiej teorii. Obecnie willą zarządza mężczyzna w średnim wieku, mieszka tu również jego wujek, który w czasie naszej wizyty miał słaby kontakt z otoczeniem. Willę można zwiedzać bez biletów, wystarczy drobny datek dla właściciela. Potem dotarliśmy na plażę, a na koniec uzupełniliśmy wodę w Cofetę. Do Morro Jable wróciliśmy tą samą trasą przez przełęcz nad Gran Valle - jest to jedyny dostępny szlak. Przebiegliśmy blisko 30 km, a momentami tempo było naprawdę mocno. Ciężko było mi dogonić żonę, nawet na zbiegach, gdzie zwykle jestem lepszy.
Początek wycieczki do Cofete - klif na Morro Jable
Podbiegamy nad portem
Szlak do Cofete - 10 km przez góry
Przełęcz z której widać oba brzegi wyspy, w dole willa Wintera
Tajemnicza willa Wintera w słabo dostępnej północnej części półwyspu
Anulka na tle najwyższych szczytów Fuerteventury
Wieloskoki na plaży obok Cofete
Wigilię mieliśmy dość hardkorową, bo rano postanowiliśmy wybiec na Pico de la Zarza (różne źródła podają wysokość od 806 do 812 m n.p.m.). Tak czy siak, jest to najwyższy szczyt na wyspie, a przewyższenie 800 metrów na niecałych 8 km powoduje, że jest to dość wymagająca góra. Szczyt postanowiliśmy zdobyć na czas. Wystartowaliśmy z promenady pod hotelem Barcelo Jandia Playa, gdzie stoi tabliczka ze wskazaniem dystansu 7,8 km na Pice de la Zarza. Zrobiliśmy to w 54 minuty, ale ostatni kwadrans biegliśmy we mgle, gdyż jedyna chmura na niebie szczelnie otuliła szczyt (co za pech!). Było nam przykro, bo największym atutem takiej wycieczki są widoki. Wróciliśmy do hotelu na śniadanie, po czym przeszliśmy się na promenadę (mamy taką tradycję, że po posiłku zawsze spacerujemy). Spod latarni zauważyliśmy, że szczyt się odsłonił, a na horyzoncie nie było widać już żadnych chmur. Już nie wiem, kto wpadł na taki szalony pomysł, ale 15 minut później byliśmy w drodze na Pico de la Zarza - drugi raz w ciągu dnia! Przechodząc w okolicach pól golfowych, złożyliśmy telefonicznie życzenia rodzinie, po czym wdrapaliśmy się dzikim zboczem do szlaku na grani. Ze szczytu były piękne widoki - warto było się przejść jeszcze raz. Tego dnia zrobiliśmy jednak aż 38 km z bardzo dużymi przewyższeniami: blisko +/-2000 m.
Szczyt Pico de la Zarza - za drugim razem trafiliśmy z pogodą
W dolinie pola golfowe w Morro Jable, po prawej stronie fragment fal przy brzegu jest zasłonięty latarnię morską, przy której mieszkaliśmy
Widok na północny-wschód, wąski, pustynny przesmyk między Costa Calma i la Pared jest początkiem półwyspu Jandia
W pierwszy dzień świąt (dzień przed maratonem) zrobiliśmy sobie wycieczkę po całej wyspie. To już taka tradycja - jak jesteśmy na Kanarach, to zawsze wynajmujemy samochód. Tym razem trafił nam się zdezelowany złoty Citroen C4, który przy 100 km/h zaczynał jęczeć. Przejechaliśmy przez Costa Calma, gdzie trochę pobłądziliśmy w poszukiwaniu stacji benzynowej (była przy trasie), a potem przejechaliśmy przez La Pared w Góry Cardon. Znajduje się tam punkt widokowy z obserwatorium astronomicznym. Strasznie wiało.
Punkt obserwacyjny w Górach Cordon
Potem pojechaliśmy do miejscowości Ajuy (czyta się brzydko: "A, huj!"). Jest to moim zdaniem najbardziej atrakcyjne miejsce na wyspie, jeżeli chodzi o unikalną przyrodę: piękne klify i ciekawe jaskinie.
Klify w Ajuy
Na północ od Ajuy jest jeszcze ładniej
Jaskinia w klifie ze stalaktytami, stalagmitami, a nawet - stalagnatami
Odpoczęliśmy chwilę w Pajara i przeprawiliśmy się drogą górską do miejscowości Betancuria - pierwszej stolicy wyspy. Znajduje się tutaj ładny kościół. Zatrzymaliśmy się na chwilę na kawę w starej knajpce Bodegon Don Carmelo. Potem ja kupiłem sobie jeszcze loda - mam do nich słabość latem (choć był to 25 grudnia).
Przełęcz przed Betancurią - takie bramy znajdziemy przy wjazdach do wszystkich okręgów na Fuercie
XV-wieczny kościół Santa Maria w Betancurii, pierwszej stolicy wyspy
Trzy środkowe wyspy mamy już zaliczone
Potem dojechaliśmy do El Cotillo w północno-zachodniej części wyspy. Spędziliśmy chwilę pod latarnią morską, gdzie znajduje się muzeum rybołówstwa (tego dnia nieczynne). Potem pojechaliśmy do Corralejo w północno-wschodniej części wyspy. Widać stąd pobliską wysepkę Lobos oraz Lanzarote - kilkanaście km w linii prostej. Rezydent polecał nam drogę gruntową północnym brzegiem wyspy, ale my zdecydowaliśmy się na drogę asfaltową przez Lajares. Wzdłuż drogi FV-101 budują autostradę, ale nie wiem, kiedy skończą.
Latarnia morska w okolicach El Cotillo i Los Lagos - w środku znajduje się muzeum rybactwa
Corralejo (czyt. "Koraleho") to jedyny większy kurort turystyczny w północnej części wyspy. Panuje tu inna atmosfera niż na południu - więcej tu knajp, przy nabrzeżu pełno żaglówek, jest płasko, nie widać gór (poza najwyższym szczytem na wysepce Lobos i wzniesieniami na Lanzarote). Widać, że ludzie częściej jedzą w restauracjach i barach - nie tak jak w kurortach na południu, gdzie prawie wszyscy mają HB lub all inclusive.
Corralejo - widok na port, malutką wysepkę Lobos, po lewej stronie widać góry na pobliskiej Lanzarote
Z Corralejo wróciliśmy drogą FV-1, oglądając piękne piaszczyste plaże. Po prawej stronie widać było za to rozległe wydmy, podobne jak w Maspalomas na Gran Canarii. Stolica Puerto de Rosario nie jest podobno zbyt ciekawa, więc się tu nie zatrzymywaliśmy. Przejechaliśmy obok lotniska i znaną nam już trasą (przejechaliśmy ją pierwszego dnia autokarem) dotarliśmy z powrotem do Morro Jable.
Największą masakrę zafundowaliśmy sobie ostatniego dnia pobytu - w drugi dzień świąt. To był mój pomysł - wymyśliłem sobie maraton między dwiema latarniami: Faro de Morro Jable i Faro de Punta de Jandia - w wysuniętym najbardziej na zachód punkcie wyspy. Dzieli je około 21,5 km, więc prawie idealnie na maraton w dwie strony. Anulka stwierdziła, że pobiegnie razem ze mną. Zaopatrzeni w dwie duże butelki izotonika oraz kilka bananów, wyruszyliśmy na trasę. Była to rzeczywiście najmniej atrakcyjna widokowo wycieczka w czasie tego wyjazdu. Biegliśmy głównie po pustkowiu nad oceanem, czasem łącząc się ze wspomnianą wcześniej drogą gruntową do Punta de Jandia. Przez 10 km ścieżka jest dobrze oznaczona, potem było z tym gorzej. Nawierzchnia jest dość trudna, sporo wybiegania na strome klify, czasem bieg po piasku na plaży, ale najgorszy był bardzo mocny wiatr, wiejący od oceanu. Szczególnie przeszkadzał nam w drodze powrotnej. Do półmetka dotarliśmy w niecałe 3 godziny - bardzo wolny półmaraton. Przy latarni morskiej spotkaliśmy Alę Troninę z córką, które spędzały urlop w Costa Calma. Niestety, tym razem nie było widać Gran Caranrii, choć wcześniej widzieliśmy ją z dalszej odległości z okolic Morro Jable. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o wioskę Puerto de la Cruz (nie mylić z miejscowością o tej samej nazwie, gdzie spędzaliśmy urlop na Teneryfie). Kupiliśmy tam dużą butelkę zimnej wody, która orzeźwiła nas przed ostatnimi 20 kilometrami. Robiąc zdjęcia zauważyłem, że aparat fotograficzny się zacina, gdyż wcześniej utonął w miąższu bananowym w plecaku (miąższ wyprodukowałem w plecaku w trakcie wycieczki, przepis znajdziecie na stronie). Trasa nam się dłużyła, wiatr nas stopował, ale do przodu pchała nas perspektywa zbliżającej się z każdym krokiem mety. Ustawowe 42195 m wypadło na promenadzie w Morro Jable na szczycie wydmy i ten dystans pokonaliśmy w 5:47:06. Celem był jednak powrót do latarni, do której stąd są 2 km. Ja na koniec sprintowałem po plaży (to trochę krócej, zaczynaliśmy promenadą naokoło), żeby połamać 6 godzin, Anulce już się nie chciało. To było ciekawe zakończenie udanego wyjazdu, choć męczące ;-)
Podsumowując: bardzo udany tygodniowy wyjazd, choć tradycyjnie intensywny. Dobrze, że po powrocie do Polski nie musieliśmy iść do pracy i mogliśmy trochę odpocząć po urlopie ;-)