O mnie Góry Bieganie Relacje Trasy Purchasius


Anna Celińska - relacje Robert Celiński - moje maratony

2014-08-07, Barr Camp (Stany Zjednoczone)


Górski maraton w czasie obozu
przed MŚ na Pikes Peak

Relacja Roberta z jego maratonu nr 88

Czas

Miejsce

%

5:49:50

1 /
1

-


Odkąd zaczęliśmy brać udział w biegach górskich, co roku startowaliśmy w mistrzostwach świata na długim dystansie. W 2011 roku Anulka świetnie pobiegła w Słowenii, gdzie zajęła szóste miejsce. Rok później MŚ odbywały się w Interlaken w ramach Jungfrau Marathon i tam z powodu kontuzji nie zaprezentowała się tak jak chciała i ostatecznie zajęła 25. miejsce. Największy sukces przyszedł w 2013 roku na polskiej ziemi. MŚ odbyły się w ramach Maratonu Karkonoskiego i tam Anulka uległa jedynie dwóm utytułowanym Włoszkom, sięgając po brązowy medal mistrzostw świata! Na 2014 rok MŚ zaplanowano w ramach Pikes Peak Ascent, który odbywa się co roku w stanie Kolorado w USA. To byłaby dla nas poważniejsza wyprawa za ocean, ze względów logistycznych i finansowych. W tej drugiej kwestii bardzo ucieszyła nas informacja w regulaminie WMRA (światowa organizacja biegów górskich), który gwarantował częściowy zwrot kosztów przejazdu dla medalistów i medalistek MŚ z poprzedniego roku. Nie zastanawialiśmy się długo - trzeba jechać, wykorzystać okazję, wystartować w mistrzostwach, zobaczyć Góry Skaliste i przy okazji jeszcze kilka parków narodowych!

Podróż planowaliśmy z dużym wyprzedzeniem, czyhając przede wszystkim na przyzwoite ceny biletów lotniczych. Niestety, sierpień jest okresem wakacyjnym w USA, w związku z czym ciężko znaleźć jakieś promocje. Po dwóch miesiącach oczekiwania musieliśmy kupić to co było najtańszego, czyli bilety w British Airways: Warszawa -> Londyn -> Chicago -> Denver oraz Denver -> Dallas -> Londyn -> Warszawa po 4500 PLN. Nigdy w życiu nie zapłaciłem tyle za przeloty, wcześniej najdroższy był lot do Australii, na który wydałem o 100 PLN mniej.

Z Warszawy wylatywaliśmy 2 sierpnia, w sobotę, około południa. Zaplanowaliśmy 2 noclegi w Denver, a potem wynajem samochodu i przejazd na południe w stronę Colorado Springs i jeden nocleg w Manitou Springs - miejscowości pod Pikes Peak, z której startował bieg. 5 sierpnia planowaliśmy wyjść do Barr Camp - schroniska położonego na wysokości przeszło 3000 m n.p.m. Tam chcieliśmy potrenować przez 3 dni i zrobić aklimatyzację. 8 sierpnia (piątek) schodziliśmy do Manitou Springs i mieliśmy nocleg w tym samym hotelu, co przed wejściem do Barr Camp. To było dobre rozwiązanie, bo pozwolili nam zostawić samochód z walizkami w strzeżonym miejscu przez te 3 dni pobytu w górach. W sobotę wyruszaliśmy na zwiedzanie parków narodowych na zachodzie. Najpierw przejazd na południe, potem na zachód przez Alamosa i nocleg w niewielkiej miejscowości Wolf Creek nad rzeką Rio Grande. W niedzielę mieliśmy przejechać przez punkt graniczny 4 stanów i zatrzymać się na dwa dni w miejscowości Blanding w stanie Utah. Poniedziałek to zwiedzanie parków na zachodzie: Doliny Pomników, Kanionu Antylopy, Horseshoe Bend oraz parku Naturalnych Mostów. 12 sierpnia (wtorek) wyjeżdżaliśmy z Blanding, zwiedzaliśmy park narodowy Arches z pięknymi łukami skalnymi, a potem wracaliśmy na wschód, by zatrzymać się na dwa dni w kultowej górskiej miejscowości Aspen (takie amerykańskie Zakopane, tylko bardziej ekskluzywne). 14 sierpnia (czwartek) mieliśmy przejechać przez góry i do końca zostać w Manitou Springs. Mistrzostwa świata odbywały się w sobotę, powrót do Polski zaplanowaliśmy na poniedziałek (wylot z Denver o 16), następnego dnia wieczorem mieliśmy być w domu. Taki to ambitny plan sobie postawiliśmy, a poniżej przeczytacie, jak było z jego realizacją ;-)

Z wylotem wszystko poszło sprawnie. Do Warszawy wyjechaliśmy odpowiednio wcześnie, zostawiliśmy samochód na sprawdzonym parkingu, a na lotnisku spotkaliśmy się z moimi rodzicami, którzy przyjechali nas "odprawić", jak przed wycieczką szkolną ;-) Loty odbyły się bez opóźnień. W Londynie mieliśmy trochę czasu, Anulka napiła się winka, ja chłonąłem pinta Guinnessa, który zawsze będzie mi przypominał smak pierwszego złamania trójki w Dublinie w 2005 roku (jak to było dawno). Kiedy lądowaliśmy w Chicago, powoli robiło się ciemno. Miałem deja vu - widziany z okien samolotu obrazek wybrzeża Jeziora Michigan był identyczny jak dwa lata wcześniej, kiedy lecieliśmy tu na maraton. Na immigration nie było żadnych problemów, musieliśmy tylko nadać ponownie nasze bagaże do Denver. W sobotę przed północą byliśmy na miejscu, w stolicy stanu Colorado. Trochę naczekaliśmy się na autobus, który dowiózł nas do hotelu pod lotniskiem - Best Western Plus. Tam mieliśmy pierwszą przygodę z moją kartą kredytową, którą próbowałem zapłacić. Był z nią jakiś niewytłumaczalny problem, na szczęście karta Anulki przeszła. Bez porządnego snu byliśmy już dobrze ponad dobę (trzeba doliczyć 8-godzinne przesunięcie czasu), więc szybko poszliśmy spać.

W niedzielę rano Anulka zarządziła poranny rozruch. Pobiegliśmy wzdłuż głównej drogi Tower Road na południe w stronę Green Valley Ranch, po czym wróciliśmy stamtąd inną drogą. Po drodze dominował krajobraz pustynny, nieużytki oraz pola uprawne, na zachodzie było widać Góry Skaliste. Około południa pojechaliśmy hotelowym busem na lotnisko, a stamtąd autobusem do centrum Denver, żeby pozwiedzać miasto.

Denver kojarzy mi się przede wszystkim z serialem Dynastia, który był pokazywany w polskiej telewizji na początku lat 90-tych. Byłem wtedy młody, ale dobrze pamiętam perypetie zamożnej rodziny Carringtonów. Akcja toczyła się właśnie w Denver, nawet nazwa firmy kierowanej przez głowę rodziny, Blake'a, nosiła nazwę "Denver-Carrington". Wiedziałem, że miasto jest ładnie położone u podnóża pasma Gór Skalistych (Rocky Mountains), ale nie wiedziałem, że znajduje się na tak dużej wysokości. Nazywane jest "Mile-High City", ponieważ większość miasta leży mniej-więcej na wysokości mili (1609 metrów n.p.m.). Jest to odzwierciedlone na schodach Kapitolu. Po wybudowaniu gmachu, przed jego zachodnim wejściem oznaczono 15 stopień jako "One Mile Above Sea Level". W 1969 roku studenci Colorado State University dokonali bardziej precyzyjnych pomiarów i na tę wysokość przypadł im 18 stopień. Z kolei w 2003 roku jeszcze raz zweryfikowano pomiar i wskazał on na 13 stopnień. Jak by tego nie liczyć, wysokość 1609 m n.p.m. wypada gdzieś na schodach Kapitolu ;-)

Denver jest miastem na wysokości około 1600 metrów, o czym świadczy napis na schodzie, na którym siedzi Anulka

Denver zostało założone w 1858 roku i było dużym centrum górnictwa złota i srebra. Obecnie miasto liczy około 600 tysięcy mieszkańców, nie jest więc bardzo duże, w porównaniu do innych amerykańskich metropolii. Ludzie są generalnie zadowoleni z życia tutaj. W czasie maratonu w Rio de Janeiro spotkałem polską rodzinę, która wyemigrowała do Stanów i mieszkali właśnie w Denver. Bardzo sobie chwalili to miasto.

Swoją wycieczkę po Denver rozpoczęliśmy od Union Station, gdzie wysiedliśmy z autobusu. Przeszliśmy się chwilę nad przyjemną rzeczką Cherry Creek i dotarliśmy do Pepsi Center - hali, w której gra zespół NBA Denver Nuggets. W amerykańskich miastach mam zboczenie odwiedzania hal drużyn NBA. Jeżeli nie mogę wejść do środka, to przynajmniej oglądam z zewnątrz. Byłem na meczach w Staples Center (Los Angeles Lakers - Minnesota Timberwolves) oraz Madison Square Garden (New York Knicks - Minnesota), pod halą Celtics w Bostonie (obecna nazwa TD Garden), w Chicago pod United Center (tam stoi pomnik Jordana) i teraz w Denver. Dobrze, że moja żona toleruje moją dziwną pasję. Jak parę miesięcy później pojechała do Detroit, kazałem jej iść pod The Palace of Auburn Hills, gdzie grają Pistons ;-)

Dalszy spacer na zachód doprowadziłby nas do stadionu NFL, gdzie grają Denver Broncos. Futbolem amerykańskim już się tak nie ekscytuję, więc zamiast tego poszliśmy na południe wzdłuż Cherry Creek, obok kampusu University of Colorado, po czym skierowaliśmy się do centrum miasta. Naszą uwagę zwróciły przyjemne budynki przy Market Street. Spacerowaliśmy po kolejnych uliczkach, spodobał nam się posąg wielkiego niebieskiego niedźwiedzia, który próbował się dostać do Colorado Convention Center od strony 14th Street. Dotarliśmy pod Kapitol i tam trochę odsapnęliśmy, robiąc sobie przy okazji zdjęcia na słynnych schodach. Wróciliśmy 16th Street, zwanej inaczej The Mall. Jest to wyłączony z ruchu deptak, najbardziej atrakcyjna turystycznie ulica Denver. W punkcie informacji turystycznej spytaliśmy o najbliższy czynny supermarket (była niedziela) i miły starszy pan wskazał nam na sklep Natural Grocers by Vitamin Cottage, który był spory kawałek na północ, za Commons Park. W parku było bardzo przyjemnie - mieszkańcy odpoczywali w niedzielne popołudnie. Przeszliśmy przez most na South Platte River, a po chwili zaczepiliśmy idącą z przeciwka parę z pieskiem, żeby spytać o sklep. Byliśmy pewni, że są miejscowi, ale oni odpowiedzieli, że nie są stąd, ale sklep o który pytamy to jedno z niewielu miejsc, które znają ;-) Po chwili zrobiliśmy zdrowe zakupy i poszliśmy na pętlę autobusową. Po powrocie do hotelu Anulka wyszła na jeszcze jeden trening - skipy, wieloskoki i inne wygibasy. Ja ledwo się ruszałem, ale towarzyszyłem żonie, robiąc przebieżki. Wieczorną nagrodą była zasłużona konsumpcja tego, co udało nam się kupić w Denver.

The Mall - główny deptak w Denver

Następnego dnia rano poszliśmy na kolejny trening. Tym razem pobiegliśmy w stronę stadionu przy Green Valley Ranch Boulevard. Niestety, był zamknięty z powodu przerwy szkolnej. Anulka robiła zatem dłuższe interwały na chodniku wzdłuż ulicy. Ja nie dałem rady - na piątym odcinku 500 m musiałem odpuścić. Może to zmiana czasu, klimatu, wysokość nad poziomem morza - nie byłem w stanie dalej tak biegać. Anulka też nie zrobiła planowanych 12 odcinków, tylko 10. Wróciliśmy do hotelu, zjedliśmy niedobre śniadanie (w niewielu hotelach w Stanach można zjeść coś zdrowego), spakowaliśmy się i pojechaliśmy na lotnisko, żeby wypożyczyć samochód.

Z wynajmem auta mieliśmy niestety trochę przygód. Rezerwacji dokonywałem przez Internet i nie wiedziałem, że firma zamierza nam zablokować na karcie kredytowej całą kwotę za dwutygodniowy okres wynajmu (prawie 2 tysiące dolarów). Musieliśmy coś kombinować i w końcu stanęło na tym, że na karcie Anulki zablokowali całą kwotę limitu miesięcznego i przez cały wyjazd byliśmy skazani na korzystanie z gotówki i mojej karty. Na szczęście, nie stanowiło to większego problemu.

Po załatwieniu żmudnych formalności, mieliśmy szczęście przy odbiorze auta. Zapłaciliśmy za typ B, który pozwoliłby nam na swobodne umieszczenie w bagażniku jednej walizki. Niestety, w oferowanych autach do bagażnika nie zmieściłaby się nawet jedna. Wydawało nam się, że to jednak typ A i na swoje musieliśmy cierpliwie czekać. Na parkingu czekało wielu klientów, każdy w sekcji odpowiadającej literce, za którą zapłacił. Państwo przed nami nie chcieli wziąć oferowanego auta, bo nie było dokładnie odkurzone i na tylnym siedzeniu było mnóstwo psich kłaków. Zastanawialiśmy się, czy nie wziąć tego auta, ale ostatecznie pracownik zabrał je z powrotem do czyszczenia. W końcu pojawiło się więcej samochodów typu A, ludzie z B machnęli ręką i wzięli te miniaturki i zostaliśmy sami na parkingu. Po chwili do sekcji C podjechało większe auto, wysiadł z niego pracownik, rozejrzał się i krzyknął do nas: "Macie B?" - "Tak." - "To weźcie to auto, bo chwilowo nie ma B, a na to nie mam klienta.". W ten sposób trafiła nam się Kia Forte z bagażnikiem tak dużym, że swobodnie wchodziły do niego dwie walizki i było jeszcze wiele miejsca na inne luźne graty. Super ;-)

Zaczęliśmy nasz dwutygodniowy objazd USA. Pierwszym przystankiem był park Red Rocks na zachodnich obrzeżach Denver, u podnóża Gór Skalistych. Park jest wart odwiedzenia ze względu na ciekawe formy czerwonych skał, ale największą atrakcją jest wkomponowany w skalną nieckę amfiteatr, w którym często odbywają się koncerty. W czasie naszych odwiedzin w amfiteatrze odbywała się przedkoncertowa próba, obiekt był zamknięty i nie można było niestety zasiąść na trybunach. Udało nam się popatrzeć trochę z dołu i z góry, słyszeliśmy też koncert. Warto było odwiedzić to miejsce również ze względu na dobry widok na Denver i równinę na wschodzie.

Red Rocks w okolicach Denver - tymi schodami wchodzi się do amfiteatru położonego między skałami

Po wizycie w Red Rocks skierowaliśmy się na południe drogą międzystanową numer 25 do Colorado Springs. Na trasie GPS pokazał nam wysokość przeszło 2200 m n.p.m. Zaczynało się robić wysoko, a to był dopiero początek aklimatyzacji. Następnego dnia mieliśmy wyjść do Barr Camp (3109 m n.p.m.), a potem dwukrotnie zdobyć szczyt Pikes Peak (4302 m n.p.m.). Na razie musieliśmy się przygotować do spartańskich warunków panujących w Barr Camp i kupić tabletki do uzdatniania wody. Problemem tego kempingu jest to, że płynący przy nim strumień spływa spod schroniska na szczycie Pikes Peak, na którym codziennie swoje potrzeby fizjologiczne załatwiają tysiące turystów i picie tej wody jest dość ryzykowne. W Colorado Springs znajdował sklep górski Mountain Chalet, w którym można było kupić tabletki uzdatniające.

Kiedy dojeżdżaliśmy do Colorado Springs, pierwszy raz ujrzeliśmy Pikes Peak, który był głównym celem naszego wyjazdu do USA. Zjechaliśmy z autostrady do miasta i przez okna samochodu zwiedziliśmy Colorado Springs. Udało nam się znaleźć sklep, kupiliśmy tabletki i skierowaliśmy się na zachód do Manitou Springs, gdzie mieliśmy już zarezerwowany nocleg w Villa Motel, dokładnie naprzeciwko startu biegu, który miał się odbyć za 12 dni. Motel bardzo nam się podobał, miał wysoki standard. Podobnie jak inne obiekty w Stanach, nie oferował śniadań, które by nam odpowiadały, ale tradycyjnie śniadania robiliśmy sobie sami. Podjechaliśmy do centrum handlowego przy Colorado Avenue i w markecie Safeway zrobiliśmy wielkie zapasy jedzenia na kolację, śniadanie oraz trochę produktów, które zamierzaliśmy zabrać następnego dnia do Barr Camp. Obok był też sklep z alkoholami, w którym można było kupić wina kalifornijskie w półtoralitrowych butelkach. W tych sklepach zaopatrywaliśmy się kilka razy - kiedy wróciliśmy z Barr Camp oraz tydzień później, w czasie mistrzostw świata.

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się do wyjścia w góry i przestawiliśmy nasz samochód w ustalone z recepcjonistką miejsce. Miał tu stać trzy dni. Tuż obok hotelu był przystanek darmowego autobusu, który odwiózł nas do dolnej stacji kolejki na Pikes Peak. Tam zaczynał się Barr Trail. Nazwa pochodzi od twórcy szlaku, Freda Barra. Ścieżka z Manitou Springs na Pikes Peak istniała już w połowie XIX wieku, ale nie mogły nią się poruszać osły, pewnie ze względu na zbyt małą szerokość i za duże nachylenie. Barr zarządził budowę ścieżki o maksymalnym nachyleniu 12%, które było tolerowane przez osły, a pierwszy raz pokonał cały wytyczony przez siebie szlak w wigilię 1918 roku. W latach 1922-1924 w połowie 13-milowego (21 km) szlaku wybudowano Barr Camp, który miał być miejscem schronienia dla osób podróżujących z Manitou Springs na Pikes Peak. Schronisko służy turystom do dziś.

Załadowani jak wielbłądy, wyruszyliśmy w górę Barr Trail. Ja miałem wielki plecak, do którego na zewnątrz był przyczepiony śpiwór, paczki z waflami ryżowymi i dwie butelki z wodą. Anulka miała swój plecak, z którego wyraźnie wystawał kijek do masażu (kto zabiera takie rzeczy do schroniska?). Mnie nie szło się lekko, był to dobry trening siłowy. Po pokonaniu pierwszych 3 mil serpentynami, czekała nas nagroda w postaci widoku na Pikes Peak, który był coraz bliżej, jednak cały czas daleko. Zauważyliśmy pewną inwersję roślinności. W pierwszej części szlaku dominowały drzewa iglaste, a nagle weszliśmy na polanę z krzakami i drzewami liściastymi, które w Polsce są właściwe dla niższych partii górskich. Tam spotkaliśmy Anglika, z którym chwilę porozmawialiśmy. Też przygotowywał się tutaj do mistrzostw świata. W niewielkiej odległości od Barr Camp spotkaliśmy kolejnego zawodnika, który ćwiczył interwały. Jak się potem okazało, był to nasz kompan ze schroniska, Marco Sturm, świetny niemiecki biegacz górski.

Trasa Pikes Peak Ascent prowadzi głównie szlakiem Barr Trail
Barr Camp - tu trenowaliśmy przez 4 dni na tydzień przed zawodami, schronisko jest dokładnie w połowie trasy

W końcu dotarliśmy na miejsce - widzianej na wielu zdjęciach chatki z napisem: "Barr Camp, 10,200F, 3,109M". Tutaj mieliśmy spędzić kolejne 3 dni. Na początku rozgościliśmy się na werandzie przy schronisku i wchłonęliśmy dużą część naszych zapasów żywnościowych. Jedzenie przyciągnęło zwierzęta - wiewiórki oraz golden retrievera. Chwile potem poznaliśmy jego właściciela. Steve Kanters był największym gadułą w Barr Camp. Mieszkał kiedyś w Boulder, niedaleko Denver. Swój pierwszy bieg na Pikes Peak zaliczył już w 1991 roku. Potem przeprowadził do Sequim, niedaleko Seattle, ale praktycznie co roku wracał do Kolorado, żeby wziąć udział w zawodach na Pikes Peak. Czasem biegł tylko Ascent (półmaraton pod górę), czasem Marathon (w górę i w dół), a zdarzały się lata, że brał udział w obu biegach. W wieku 62 lat miał zaliczone 23 starty na Pikes Peak, a w 2014 roku planował zostać Doublerem, czyli przebiec Ascent i Marathon. Jak się potem okazało, ukończył tylko Ascent w czasie 5:07.

Schroniskiem opiekował się bratanek zarządcy Barr Camp, który chyba przyjechał tutaj tylko na wakacje. Był wyluzowany, głównie leżał i czytał książkę. Kiedy jednak o coś pytaliśmy, zawsze był bardzo pomocny. Stałymi gospodarzami schroniska byli Renee i Anthony, którzy mieszkali w domku na terenie kempingu. Renee była prawdziwą gospodynią w schronisku, Anthony pełnił również rolę ratownika górskiego, więc nie zawsze był na miejscu.

Życie w Barr Camp przebiegało codziennie według tego samego schematu. Rano robiliśmy rozruch i wracaliśmy do schroniska na śniadanie (zaczynało się o 7:00). Gospodarze smażyli naleśniki, które pochłanialiśmy z masłem orzechowym i popijaliśmy kawą. Potem robiliśmy właściwy trening - przeważnie dłuższą wycieczkę biegową. Pogoda zawsze była wtedy super, a zaczynała się psuć dopiero po południu. Wtedy chowaliśmy się w schronisku i oddawaliśmy się grze w karty. Rozegraliśmy pewnie dwieście partii w makao. Wygłodniali czekaliśmy na kolację o 6:00 wieczorem, na którą codziennie był makaron z sosem pomidorowym oraz wypiekany na miejscu pyszny chlebek czosnkowy. Przepisy na te pyszności można znaleźć na stronie schroniska. Jedzenie było bez limitu, więc najadaliśmy się do syta. Turyści byli przerażeni, ile tacy szczupli ludzie potrafią zjeść :-) Rekordzistą i tak był Marco, który zjadał dwa kopiaste talerze makaronu ;-)

W Barr Camp panują spartańskie warunki. W naszym pomieszczeniu (main cabin bunkhouse) na dwóch poziomach rozłożonych było 15 materacy. W weekendy śpi tu ponad 20 osób. My wybraliśmy dla siebie ustronne miejsce na poddaszu, na które wchodziliśmy po drabinie. Liczyliśmy na to, że nikt inny nie będzie wchodził na naszą grzędę i tak rzeczywiście się stało - zachowaliśmy minimum prywatności. Dla większości turystów Barr Camp jest przystankiem w drodze z Manitou Springs na Pikes Peak. Ludzie pokonują 10 km pod górę, śpią w Barr Camp, po czym wyruszają na szczyt następnego dnia i wracają na dół kolejką. Na kempingu codziennie gościła inna ekipa. Część osób spała w naszej izbie, inni w domku nieopodal, w schronach albo w namiotach. W naszej sali bywało dość głośno, szczególnie z powodu chrapania. Aby sobie ulżyć, można było korzystać z zatyczek do uszu. Nam to jakoś strasznie nie przeszkadzało. Bardziej dokuczał nam hałas uderzającego w dach deszczu. Temperatura również była zmienna. Przy nagrzanym dachu na górze było gorąco, a jak spadł deszcz (czy nawet śnieg), to było znacznie chłodniej. Temperatura nad ranem była bliska zeru. W Barr Camp nie było prądu ani zasięgu sieci komórkowej. Marzenia o kąpieli w ciepłej wodzie trzeba było zachować do czasu powrotu do cywilizacji. Sama jakość wody w strumieniu była wątpliwa i trzeba było ją utylizować przy pomocy odpowiednich tabletek. Zastosowaliśmy je tylko raz, bo woda robiła się po nich brązowa i miała kiepski smak. Marco pokazał nam strumień jakieś 2,5 km na północ od schroniska (South Fork of French Creek) i stamtąd mogliśmy bez obawy pić wodę. W związku z tym, codziennie po treningu chodziliśmy tam z butelkami i uzupełnialiśmy zapasy.

Samo wyjście do Barr Camp pierwszego dnia było wymagające kondycyjnie, ale potem znaleźliśmy czas i siły na zwiedzenie okolicy. Nie chcieliśmy się zbytnio forsować i powoli przyzwyczajaliśmy się do zmiany wysokości. Największe problemy wiążą się z brakiem tlenu, który jest bardzo potrzebny, szczególnie w czasie dużego wysiłku fizycznego. Zawartość tlenu w powietrzu na poziomie morza wynosi około 21% a ciśnienie atmosferyczne 760 mmHg. Wraz ze wzrostem wysokości, stężenie tlenu pozostaje bez zmian, ale rozrzedza się powietrze, w związku z czym ilość cząsteczek tlenu we wdechu maleje. Na wysokości Pikes Peak ciśnienie atmosferyczne wynosi około 445 mmHg, jest więc w przybliżeniu o ponad 40% cząsteczek tlenu mniej we wdechu. W Barr Camp było trochę lepiej, ale już tutaj (powyżej 3000 m n.p.m.) dało się odczuć wysokość.

Pierwszego dnia nie było niestety kolacji, bo w schronisku maja taką zasadę, że w poniedziałek jej nie serwują. Musiały nam wystarczyć zabrane z dołu zapasy. Rano zrobiliśmy rozruch, po którym byłem strasznie głodny i ze smakiem wchłonąłem masę naleśników. Odczekaliśmy chwilę, aż śniadanie nam się ułoży i wyruszyliśmy marszobiegiem na Pikes Peak. Z każdy kilometrem szło nam się coraz ciężej. Pod kopułą góry wiał bardzo silny wiatr. Z podziwem patrzyliśmy na Marco, który w tych warunkach robił tu właśnie interwały. Na wysokości ponad 4000 metrów trochę bolała mnie głowa i zdecydowanie brakowało mi oddechu. Nie dawałem rady podbiegać w tych warunkach. Na szczycie zameldowaliśmy się w czasie 1:56. Jaka była moja radość, gdy w końcu przebiegliśmy przez tory kolejki i dotarliśmy do schroniska. Marzyłem o tym, żeby usiąść i odpocząć.

Pod kopułą Pikes Peak

Dość dużo czasu spędziliśmy w schronisku na szczycie, gdzie posililiśmy się reklamowanymi okrągłymi "donatami" - pączkami smażonymi w głębokim tłuszczu. Nie są specjalnie zdrowe, ale jednego można było spróbować. Obejrzeliśmy film o Pikes Peak, a Anulka kupiła mi na pamiątkę scyzoryk z nazwą góry oraz moim imieniem. Biznes na szczycie kwitnie ;-) Obeszliśmy Pikes Peak dookoła, robiąc zdjęcia. Na szczycie jest duży parking i można tu wjechać prywatnym samochodem. Cena za wjazd w lecie to $12 za dorosłą osobę lub $40 za samochód. Nasz znajomy z Rumunii, Ionut Zinca, aklimatyzował się właśnie w ten sposób, że wjeżdżał samochodem na Pikes Peak i przebywał cały dzień na górze.

Korzystaliśmy z pięknej pogody i zbieg poświęciliśmy częściowo na sesję zdjęciową. Pierwsza wizyta na Pikes Peak była męcząca, ale jednocześnie bardzo przyjemna. Ja musiałem pamiętać o tym, że nie mogę się za bardzo eksploatować, bo następnego dnia miałem w planach maraton. Wieczorem nie biegałem z Anulką, tylko towarzyszyłem żonie spacerując. Jedną z naszych ulubionych tras była ścieżka łącząca Barr Camp z Mountain View - stacją pośrednią kolejki zębatej (cog railway) na Pikes Peak. Pociąg praktycznie się tutaj nie zatrzymywał, chyba że na żądanie jadących lub jeżeli ktoś stał na stacyjce, a w wagonach akurat było wolne miejsce (co rano i w godzinach popołudniowych zdarzało się bardzo rzadko). Ścieżka do Mountain View była dość płaska. Anulka robiła tu przebieżki i różne dziwne ćwiczenia.

Następnego dnia miałem w planach przebiegnięcie indywidualnego maratonu na zboczach Pikes Peak. Weekend biegowy w Manitou Springs obejmuje dwie imprezy - w sobotę odbywa się Pikes Peak Ascent, w niedzielę - Pikes Peak Marathon. W ramach drugich zawodów wybiega się trasą Ascent na Pikes Peak, po czym zbiega się dokładnie tak samo, tylko meta na asfalcie jest nieco wcześniej, żeby wyszło ustawowe 42,195 km, czy też w nomenklaturze anglosaskiej 26,2 mili. Ja brałem udział w mistrzostwach świata, więc byłem zgłoszony tylko do Ascent w sobotę. Chciałem jednak zaliczyć maratońsko Góry Skaliste i wysłałem zapytanie do organizatora, czy mógłbym pobiec również w Pikes Peak Marathon następnego dnia. Niestety, listy startowe były już od dawna zamknięte i nie chcieli zrobić dla mnie wyjątku. Stwierdziłem zatem, że w czasie pobytu w Barr Camp przebiegnę tu sobie indywidualny maraton na trasie prawie identycznej jak Pikes Peak Marathon, tylko ze startem i metą przy Barr Camp. Zrobiłem tylko małą modyfikację, żeby początek podbiegu z Manitou Springs zaliczyć szlakiem Incline, który prowadzi stromymi schodami trasą dawnej kolejki górskiej. Ten odcinek jest nieco krótszy od pierwszego fragmentu Barr Trail, więc musiałem dołożyć sobie kilkaset metrów na asfalcie i zawracałem dokładnie w miejscu startu Pikes Peak Marathon przy Memorial Park (maratończycy finiszują przy rondzie, jakieś 800 metrów wcześniej).

We wtorek bardzo ciężko podbiegało mi się na Pikes Peak, za to w dniu maratonu szło (a raczej biegło) mi świetnie. Anulka próbowała mi uciekać, ale ja twardo trzymałem się niedaleko za nią. Tutaj muszę przyznać, że w kilku miejscach na zakosach nielegalnie ścinałem trasę, inaczej nie byłbym w stanie dotrzymać kroku żonie. Na odprawie przed mistrzostwami świata bardzo zwracali na to uwagę. W newralgicznych miejscach postawili sędziów i za tego typu praktyki na Pikes Peak Ascent groziła dyskwalifikacja.

Na szczyt dotarłem w 1:36 i nie dałem Anulce zbyt wiele czasu na odpoczynek (była 3 minuty przede mną). Na górze spędziliśmy kilka minut, obiegliśmy szczyt dookoła, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie, po czy zbiegliśmy i przy Barr Camp byłem po 2:45 (około 1:05 zbiegu). Anulka w końcówce przyspieszyła i zdążyła mi podać przygotowane wcześniej w schronisku napoje i odżywki (wielkie dzięki za pomoc :-)). Dalszy zbieg Barr Trail do początku szlaku przy parkingu zajął mi 56 minut, a zawróciłem przy Memorial Park w czasie 3:55. Kto bierze udział w biegach anglosaskich, wie zapewne, jak ciężko podbiega się po długim, mocnym zbiegu. Jeszcze do tego po 30 km maratonu zaserwowałem sobie ten potworny Incline :-/ "Normalni ludzie" przechodzili tam 10 schodów, po czym siadali z boku, żeby odpocząć. Szlak na Incline był bardzo zniszczony: nierówne schody, wypadające deski, wystające gwoździe. W dniu naszego wyjazdu ze Stanów został zamknięty i poddany gruntownemu remontowi.

Na szczycie nie było żadnego oznakowania, a ja wybrałem najkrótszą jak mi się wydawało ścieżkę do Barr Trail - od razu w lewo. Jak się potem okazało, czekał mnie spory kawałek krętego zbiegu. Chyba niepotrzebnie nadrobiłem kilometry i straciłem zdobyte wcześniej przewyższenie - trzeba było biec prosto, równolegle do Barr Trail i złączyć się z nim później. Nie miało to już jednak większego znaczenia, podobnie jak wariujący w górach GPS, który przez długi czas nie mógł złapać sygnału i znacznie zaniżał dystans. Anulka czekała na mnie na 4 kilometry przed Barr Camp i ostatni odcinek pokonaliśmy razem. W końcówce sporo biegłem i byłem bardzo zadowolony ze swojej formy. Metę przekroczyłem w czasie 5:49, co jest zbliżonym wynikiem do osiągniętego w porównywalnym Marathon du Montcalm, w którym braliśmy udział 3 lata wcześniej. Po biegu wykąpałem się w lodowatym strumieniu. Byłem bardzo zadowolony z zakończonej powodzeniem misji. Anulka również miała za sobą wartościowy trening na dystansie 30 km.

Ostatniego dnia Anulka wyciągnęła mnie przed wschodem słońca w stronę Mountain View. Tam zrobiła rozgrzewkę i przebieżki, a ja się tylko przeglądałem. Moje nogi były zbyt zmaltretowane maratonem poprzedniego dnia. Mimo wszystko, po śniadaniu wyruszyliśmy na ostatnią wycieczkę. Minęliśmy South Fork, po czym przekroczyliśmy North Fork. Chcieliśmy znaleźć dawną kopalnię srebra, ale przegapiliśmy skręt w jej kierunku i pobiegliśmy dalej. O tym, że byliśmy blisko kopalni, świadczył porzucony przy ścieżce fragment urządzenia górniczego. W końcu prawie doszliśmy do Elk Park Overlook, gdzie szlak łączy się z drogą samochodową schodzącą z Pikes Peak i stwierdziliśmy, że trzeba się wrócić i jeszcze raz poszukać ścieżki do kopalni. Udało się znaleźć niewyraźne oznaczenie i niedługo później dotarliśmy do wejścia do kopalnianego tunelu, przy którym stał wrak starego urządzenia parowego oraz wielkie koło, które było prawdopodobnie używane do wyciągania wagoników z kopalni.

Oil Creek Tunnel został kilkakrotnie zwiedzony przez świetnego biegacza górskiego, Matta Carpentera. Polecam jego stronę skyrunner.com, na której jest ciekawa relacja z tego miejsca. Według pomiarów Carpentera, tunel liczy 1593 stopy, czyli niecałe pół kilometra. Wysokość to około 6 stóp (183 cm - ja się zmieszczę), a szerokość jest zmienna (8-10 stóp). W dalszej części tunel ma krótką boczną odnogę. We wnętrzu odpoczywają nietoperze.

Historia Oil Creek Tunnel sięga końca XIX wieku. Tunel wydrążono prawdopodobnie w 1890 roku w poszukiwaniu złota i srebra. Niestety, niczego specjalnego nie znaleziono. Po kilkunastu latach inwestycję uznano za nietrafioną, a kopalnia została zupełnie porzucona, włącznie z maszynami. Część z nich próbowano przetransportować w inne miejsce, ale porzucony przy szlaku framgment maszyny świadczy o tym, że nie było to łatwe i w ten sposób pozostałości po kopalni pozostają przy Oil Creek Tunnel do dzisiaj.

Oczywiście, nie próbowaliśmy wchodzić do środka tunelu, był on zresztą dobrze zabezpieczony. Spędziliśmy chwilę przy pozostałościach kopalni i postanowiliśmy wrócić. Szlak prowadzący do tunelu jest tak niewyraźny, że w drodze powrotnej na chwilę zgubiliśmy się w lesie, ale w końcu znaleźliśmy właściwą ścieżkę i wróciliśmy do głównego szlaku.

Po dotarciu do schroniska spakowaliśmy się, podziękowaliśmy gospodarzom i pożegnaliśmy Barr Camp. Potem widziałem go jeszcze tylko raz na własne oczy - w połowie trasy mistrzostw świata rzuciłem okiem na chwilę w jego stronę. Zeszliśmy spokojnie do Manitou Springs. Teraz było łatwiej, bo w dół, a plecaki nie były już takie ciężkie. Po ponad 3 dniach wróciliśmy do cywilizacji. Można było się wykąpać w ciepłej wodzie i zrobić normalne zakupy w markecie. W Barr Camp oferowali tylko izotoniki, batony, zupki chińskie i jedzenie dla alpinistów.

Więcej zdjęć z Barr Camp

Następnego dnia rano wybraliśmy się na rozruch po Manitou Springs. Najpierw Anulka potrenowała na tutejszym stadionie, położonym na wysokości około 2000 metrów. Potem pobiegliśmy do centrum. Zabudowa przypomina czasy kowbojskie. Pierwszy kilometr Pikes Peak Ascent i maratonu przebiega właśnie tutaj i jest to niewątpliwa atrakcja tego biegu. Przeszliśmy również na drugą stronę autostrady i przez blisko godzinę zwiedzaliśmy Manitou Cliff Dwellings. Są to wykute w skale domki Indian Anasazi. Jak potem doczytałem, nie są to oryginalne domy, ale wierne odtworzenie tego, jak kiedyś wyglądały. Anasazi mieszkali w ten sposób setki mil na południowy-zachód od Manitou Springs. Wzorem dla utworzonego na początku XX wieku muzeum Manitou Cliff Dwellings są pozostałości z okolic miejscowości Cortez (przejeżdżaliśmy przez nią zresztą następnego dnia). Stamtąd przywieziono również część wyposażenia dawnych domów. Będąc w muzeum byłem pewien, że tutaj kiedyś mieszkali Indianie. To wrażenie potęgował podkład dźwiękowy we wnętrzach. Wprawdzie potem się trochę rozczarowałem, że dałem się nabrać na taką sztuczną atrakcję turystyczną, ale w czasie naszej wizyty warto było dać się ponieść tej magii. Na koniec odwiedziliśmy muzeum na temat historii Indian oraz obowiązkowy sklep z pamiątkami.

Trening na stadionie w Manitou Springs na wysokości 2000 m n.p.m.
Anulka przy Manitou Cliff Dwellings

Tego dnia zrobiliśmy również pranie w hotelowej pralni, bo mieliśmy już sporo brudnych rzeczy po tygodniu pobytu. W czasie wyjazdów do Stanów fajne jest to, że z łatwością można znaleźć punkt z pralką i suszarką na żetony i po dwóch godzinach wyciągnąć uprane i suche rzeczy. Z takiego hotelowego udogodnienia skorzystaliśmy również później w Aspen.

Wyruszyliśmy w dalszą podróż drogą międzystanową numer 25, prowadzącą w stronę Albuquerque, stolicy Nowego Meksyku. Przejechaliśmy nad Pueblo i w Walsenburg zjechaliśmy na zachód w drogę stanową nr 160. Przejechaliśmy przez Alamosa - miejscowość o której opowiadał mi Tomek Lipiec. Alamosa jest położona na płaskowyżu na wysokości 2300 metrów, można więc tutaj uzyskać treningowy efekt wysokościowy i naprodukować czerwonych krwinek. Tomek trenował tu kiedyś przez 3 tygodnie z Robertem Korzeniowskim. Tak jak opowiadał, miasteczko nie jest specjalnie atrakcyjne i niewiele się tu dzieje. My zatrzymaliśmy się w markecie, żeby zrobić zakupy. W czasie wycofywania auta na parkingu pod sklepem z alkoholami miałem małą przygodę, bo lekko zahaczyłem słupkiem między drzwiami kierowcy i tylnymi o wystający blaszany afisz reklamowy. Jak to mówią kierowcy - pojawił się znikąd. Naprawdę, nie widziałem go w bocznym lusterku. Na szczęście, słupek był wyłożony czarnym plastikiem, na którym potem było widać tylko lekkie ślady otarcia, praktycznie niezauważalne. W razie czego, byliśmy ubezpieczeni od takich drobnych przygód.

Dalsza trasa doprowadziła nas do malutkiej miejscowości South Fork, w której strumyk o tej samej nazwie wpływa do Rio Grande, tutaj też łączy się zjeżdżająca w dół wzdłuż Rio Grande droga 149 z naszą 160. South Fork zimą oferuje turystom atrakcje narciarskie na pobliskich stokach. Latem można pograć w golfa, połowić ryby lub uprawiać rafting (spływ rwącą górską rzeką). Interesujące jest położenie South Fork na Rio Grande, która ma swoje źródła niedaleko w górach. W 1950 roku John Ford wyreżyserował western o tej samej nazwie, a główną rolę zagrał w nim John Wayne. Rio Grande płynie potem na południe do stanu Nowy Meksyk, przepływa przez Albuquerque, a potem od El Paso stanowi granicę między Stanami Zjednoczonymi (konkretnie Teksas) i Meksykiem. Co ciekawe, Meksykanie nazywają ją inaczej: Rio Bravo del Norte. Western o nazwie "Rio Bravo" nakręcił z kolei w 1959 roku Howard Hawks, ale główną rolę również zagrał John Wayne. Rio Grande liczy ponad 3000 km, z czego przez 2000 km jest rzeką graniczną, aż w końcu wpływa do Zatoki Meksykańskiej.

Nad rzeką Rio Grande

Anulka była trochę niezawodolona, że zatrzymaliśmy "w takiej dziurze", ale musiała to jakoś przeżyć. W okolicy nie ma wielu bardziej cywilizowanych miejscowości, a South Fork była akurat w połowie drogi do atrakcji po zachodniej stronie Gór Skalistych, do których mieliśmy dojechać następnego dnia. Nocowaliśmy w Wolf Creek Ski Lodge, chyba najlepszym motelu w South Fork. Rano zrobiliśmy rozruch po okolicy, biegając między innymi nad Rio Grande i przy polach golfowych. Potem wyruszyliśmy w dalszą drogę na zachód. Trasa prowadziła przez Góry Skaliste, między innymi obok narciarskiej miejscowości Wolf Creek. Po dłuższej drodze zjechaliśmy do pierwszej większej miejscowości Pagosa Springs, gdzie zatankowaliśmy auto. Kierowaliśmy się dalej przez góry drogą 160, minęliśmy Bayfield, Durango, aż w końcu dojechaliśmy do miejscowości Cortez, nieopodal której znaleziono wspomniane wcześniej wykute w skale domki Indian. Tutaj droga rozgałęzia się - można jechać na północ do Monticello lub na południe do 4 Corners. My wybraliśmy tę drugą opcję, bo chcieliśmy stanąć w miejscu, gdzie pod kątem prostym krzyżują się granice czterach stanów: Utah, Colorado, Arizona i New Mexico. Krajobraz na drodze 160 stawał się coraz bardziej pustynny, aż w końcu trafiliśmy na miejsce.

4 Corners leży na środku pustyni. Jest tu parking, a punkt 4 granic leży na dziedzińcu otoczonym zacenionymi straganami ułożonymi w kwadrat. Stoją tu również maszty z flagami 4 stanów. Na straganach można kupić tandetne pamiątki od Indian, a poza tym, nie ma tu nic ciekawego. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia i uciekliśmy do samochodu, bo upał dawał się we znaki.

Punkt granic 4 stanów: lewa noga w Kolorado, lewa ręka w Nowym Meksyku, prawa ręka w Arizonie, prawa noga w Utah, nogi na północy, ręce na południu

Dalsza droga poprowadziła nas przez pustynię w kierunku Blanding, gdzie mieliśmy spędzić dwie noce. Kiedy na miesiąc przed wyjazdem rezerwowałem nocleg w tych okolicach, było to jedyne miejsce z wolnymi pokojami. Zostały chyba tylko dwa w motelu o nazwie Prospector Motor Lodge. Warto zapamiętać tę nazwę, bo wiadomo, gdzie lepiej nie nocować. Kiedy podjechaliśmy pod motel, na parkingu stał tylko jeden samochód, który należał do faceta obsługującego w recepcji. Odebrałem klucze i z zażenowaniem wpuściłem Anulkę do pokoju. Warunki znacznie odbiegały od tych, w których byliśmy przyzwyczajeni nocować (oczywiście poza Barr Camp). Najlepsza zabawa była z klimatyzacją, której włączenie było konieczne, inaczej w środku panowała sauna. Pokój był wyposażony w wielki klimatyzator starszej generacji. Urządzenie było zawieszone akurat w takim miejscu, że ciężko było je wyłączyć, bo podmuch odrzucał człowieka do tyłu. Z boku nie dało się niestety podejść. Walka z klimatyzatorem przypominała marsz na bieżni elektrycznej, tylko zamiast przesuwającego się pasa, był pęd powietrza.

Anulka dziwiła się, że miejsca były tylko w tym motelu, bo poza nami, nikogo w nim nie było. Dojechaliśmy jednak dość wcześnie i jak się potem okazało, wieczorem wszystko było faktycznie zajęte. Z karty ściągnęli mi opłatę jedynie za pierwszy dzień pobytu w motelu i była jeszcze opcja, żeby znaleźć coś lepszego na następny dzień. Nie trzeba było szukać daleko - w pobliskim hotelu Quality Inn mieli jeszcze wolny pokój (może ktoś zrezygnował). Musieliśmy spędzić jedną noc w "Prospektorze" - jakoś dało się to przeżyć.

Zjedliśmy sałatkę w pobliskim Subway'u i postanowiliśmy się rozejrzeć po Blanding. Namierzyliśmy szkołę i wymiarowy stadion lekkoatletyczny. To niesamowite, że w miejscowości liczącej 3 tysiące mieszkańców, mają tak bogatą infrastrukturę. Stadion jest przeznaczony głównie dla potrzeb futbolu amerykańskiego - gra tutaj drużyna San Juan (jest to nazwa tutejszego hrabstwa). Obok jest parking dla żółtych autobusów, które dowożą dzieci do szkół na tym terenie. Naliczyłem na nim około 60 takich pojazdów.

Anulka zrobiła porządny trening na wysokości blisko 2000 m n.p.m. Ja nie mogłem się zmusić - trochę się obijałem, a potem porobiłem przebieżki na bosaka po murawie stadionu. Nie byliśmy jedynymi użytkownikami bieżni - na stadionie pojawiło się kilkoro indiańskich dzieci. Nie były ubrane na trening lekkoatletyczny, a niektóre dziewczyny mimo młodego wieku dorobiły się już sporej nadwagi. To właśnie ta najcięższa zrobiła kilka niezgrabnych przebieżek po kilkadziesiąt metrów, po czym młodzież usiadła na ławeczkach. Na koniec posiłowaliśmy się z futbolowymi manekinami i wróciliśmy do naszego upiornego hotelu.

Kiedy budzik zerwał nas z łóżek następnego dnia, na zewnątrz było jeszcze zupełnie ciemno. Parking wyglądał inaczej niż poprzedniego dnia - był zapełniony samochodami. Wiele osób dojechało do hotelu późnym wieczorem. Spakowaliśmy się, wrzuciliśmy walizki do auta i wyruszyliśmy na najbardziej intensywny turystycznie dzień tego wyjazdu. Zaczęliśmy od Doliny Pomników (Monument Valley), gdzie byłem już wcześniej dwa razy (w tym raz z Anulką), ale pierwszy raz podjeżdżałem od strony wschodniej. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć w promieniach wschodzącego słońca i pojechaliśmy dalej. Przejechaśmy przez miejscowość Kayenta, gdzie nocowaliśmy 2 lata wcześniej i kierowaliśmy się dalej na zachód w kierunku Page.

Dolina Bogów - tutaj reżyser John Ford kręcił swoje słynne westerny
W Dolinie Pomników byłem 3 razy, zawsze w tej samej bluzie z maratonu w Dublinie :-)

Pierwszą atrakcją tego dnia był Kanion Antylopy. Bilety zarezerwowałem już dużo wcześniej, trzeba było wybrać konkretny dzień i godzinę. Turystyka w Kanionie Antylopy jest zarządzana przez miejscowych Indian Nawaho i organizacja znacznie odbiega od standardów amerykańskich. Musieliśmy dość długo stać w kolejce w promieniach słońca, by po pół godzinie odebrać bilety. Płacić można było tylko gotówką, na co na szczęście byliśmy przygotowani. Część osób została odprawiona z kwitkiem, bo dokonały rezerwacji na inną godzinę, albo liczyły na szczęście i zakup biletu na miejscu. Taki los spotkał dwoje młodych Japończyków, którzy stali przed nami w kolejce i przez pół godziny pokazywali sobie zdjęcia z odwiedzonych dotychczas atrakcji turystycznych. Praktycznie nie mówili po angielsku, nie bardzo wiedzieli co się dzieje, dlaczego nie mogą wejść. Niektórzy przyjechali na złą godzinę, bo w tym rejonie trzeba być czujnym jeżeli chodzi o zmianę czasu (granica stref czasowych). Przed przyjazdem do Kaniono Antylopy specjalnie sprawdzałem godzinę, żeby się nie pomylić. Na szczęście wszystko się udało i z niecierpliwością czekaliśmy na konwój samochodów terenowych, który miał nas zabrać do wejścia Kanionu Antylopy. Sama wyprawa po zwężającej się kotlinie była ciekawym przeżyciem. Nieźle nami rzucało. Jechaliśmy po piasku i samochody nie mogły się zatrzymywać, bo w takim przypadku mogłyby się zakopać. W końcu dojechaliśmy na prowizoryczny parking pod kanionem.

Kanion Antylopy (ang. Antelope Canyon) jest kanionem szczelinowym, znajdującym się na terenie rezerwatu plemienia Nawaho, położonym na południowych brzegach Jeziora Powella. Powstawał przez miliony lat wskutek wymywania piaskowca przez powodzie błyskawiczne, wyzwalane na skutek gwałtownych opadów pustynne rzeki. Kanion podzielony jest na dwie części: górną (Upper Antelope Canayon) oraz dolną (Lower Antelope Canyon). My zwiedzaliśmy tylko górną część kanionu, położoną na południe od drogi do Page. Ta część kanionu jest krótsza (200 m) i wygodniejsza do zwiedzania. Dolny kanion jest dłuższy (400 m), a schodzi się do niego przy pomocy drabinek. Nazwa pochodzi od tego, że zginęło tu całe stado antylop podczas budowy tamy Glen Canyon i tworzenia się Jeziora Powella. Przestraszone antylopy uciekały przed falą powoli zalewającą ich dotychczasowy dom, w końcu zagonione w jedyne miejsce, do którego woda nie dochodziła, nie mogły się stamtąd wydostać.

W sierpniu 1997 roku miała tu miejsce straszna tragedia - w Dolnym Kanionie Antylopy utopiło się 11 turystów. Nad pustynią rozpętała się burza i nagły opad deszczu 11 km na południe od tego miejsca, spowodował powódź błyskawiczną, która szybko dotarła do kanionu. W czasie deszczu kanion jest oczywiście zamykany do turystów, ale prognozy pogody nie zapowiadały takiego ryzyka i na dole była wtedy grupka zwiedzających, z których przeżył jedynie indiański przewodnik Francisco "Poncho" Quintana. Udało mu się szczęśliwie wydostać na szczyt kanionu.

Jak wielka jest siła powodzi błyskawicznych, przekonali się filmowcy National Geographic, którzy uzyskali odpowiednie pozwolenia, nawiercili otwory w ścianach kanionu i zamontowali metalowe stelaże przytrzymujące kamery, którymi chcieli nakręcić moment wlewania się wody do środka. Po pierwszej próbie znaleźli swój sprzęt przy ujściu rzeki do Jeziora Powella.

Wizyta w Kanionie Antylopy zrobiła nas największe wrażenie w czasie całego wyjazdu. Specjalnie zarezerwowaliśmy droższe bilety w godzinach południowych (tzw. prime time hours), żeby zobaczyć grę świateł w kanionie, powodowaną przez padające prawie pionowo promienie słoneczne. Pogoda dopisała i mogliśmy w pełni cieszyć się wycieczką. Przewodniczka pokazywała nam skały o charakterystycznych kształtach, wyrzucała do góry piasek, który magicznie opadał odbijając światło słoneczne. Bolał mnie kark od zadzierania głowy do góry. Pokonaliśmy te 200 metrów wąskiego kanionu i doszliśmy do jego południowego wyjścia na rozszerzający się wąwóz. Potem wróciliśmy tą samą drogą. Wewnątrz zrobiliśmy kilkadziesiąt zdjęć. Poniższe fotografie nie do końca oddają piękno wnętrza Kanionu Antylopy. To trzeba zobaczyć na żywo :-)

Chwilę po wejściu do Kanionu Antylopy
Niesamowite kolory we wnętrzu kanionu
Skały tworzą często różne ciekawe kształty - tutaj widać serce (trzeba przekrzywić głowę lekko w prawo)

Samochody terenowe odwiozły nas z powrotem na parking. Nasze auto było nieźle nagrzane, termometr wskazywał 107 stopni Fahrenheita, co oznaczało ponad 40 stopni Celsjusza. Skierowaliśmy się na zachód w kierunku Horseshoe Bend - zakrętu rzeki Kolorado w kanionie o kształcie podkowy. To miejsce jest niewielki kawałek na południe od Page. Kierowałem się wydrukowaną wcześniej mapą, która wykazywała pewne rozbieżności w stosunku do faktycznej numeracji dróg. Jedna z nich była zamknięta z powodu remontu. Niepotrzebnie przejechaliśmy spory kawałek na południe, potem zawróciliśmy i w końcu musieliśmy zapytać o drogę na stacji benzynowej. Dzięki wskazówkom sprzedawczyni, udało nam się w końcu dojechać na miejsce.

Żeby zobaczyć Horseshoe Bend, trzeba przejść kawałek od parkingu. Najpierw idzie się do góry, potem jest zejście w dół. Na krawędzi kanionu było sporo turystów. To miejsce nie zrobiło na nas aż tak dużego wrażenia, bo wijącą się rzekę Kolorado widzieliśmy już z podobnej odległości w czasie wycieczki na dno Wielkiego Kanionu dwa lata wcześniej. Mimo wszystko, zakręt rzeki o ponad 180 stopni jest ciekawym zjawiskiem. Łatwa dostępność tego miejsca dla turystów w klapkach powoduje, że praktycznie każdy może je odwiedzić.

Horseshoe Bend - tutaj rzeka Kolorado wyrzeźbiła kanion w kształcie podkowy

Zrobiliśmy zakupy w Page i podjechaliśmy na chwilę na krawędź Jeziora Powella. Byłem już nad nim w 2006 roku przy okazji maratonu w Los Angeles. Jezioro powstało po wybudowaniu zapory Glen Canyon w 1956, w wyniku której zalany został duży obszar kanionu na północ od Page. Budowę oprotestowali ekolodzy i antropolodzy, ponieważ woda zalała rysunki naskalne Indian Anasazi. Protesty nic nie dały i od przeszło połowy wieku elektrownia wodna dostarcza energię elektryczną dla okolicznych stanów. Jezioro Powella jest też atrakcyjne dla turystów, szczególnie amatorów sportów wodnych.

Page było najdalej na zachód wysuniętym punktem naszej wycieczki. Do Blanding wracaliśmy tą trasą, którą pokonaliśmy rano. Stwierdziliśmy, że mamy jeszcze czas, żeby odwiedzić Natural Bridges National Monument - park naturalnych mostów skalnych. Z braku czasu nie udało mi się tam dojechać 8 lat wcześniej, teraz była na to okazja. Za Doliną Pomników skręciliśmy w lewo w drogę 261. Nie odstraszyła nas informacja o żwirowej nawierzchni i sporym nachyleniu. Podjazd do góry tą drogą na płaskowyż ponad pustynią był ciekawym doświadczeniem. Z góry mieliśmy wspaniałe widoki na okolicę. Potem trasa prowadziła szczytem płaskowyżu, gdzie było dość zielono. Jest to ciekawy rodzaj inwersji roślinności. W górach w Polsce przeważnie jest tak, że na dole jest zielono dzięki drzewom liściastym, wyżej dominują iglaste, a pod szczytami - kosodrzewina i górska pustynia. W tym rejonie Stanów jest odwrotnie - na pustyni praktycznie nic nie rośnie, a kiedy przejedzie się wyżej w chłodniejsze rejony, roślin jest coraz więcej.

Do parku naturalnych mostów jechaliśmy tą drogą żużlową, wijącą się na wzniesienie ponad pustynią

Skręciliśmy w lewo w drogę 95 i niedługo później dotarliśmy do parku z mostami. Z powodu dość późnej godziny nie było już nikogo z obsługi, ale bez problemu mogliśmy wjechać na teren parku. Jeździło po nim jeszcze tylko kilka samochodów, więc uniknęliśmy dużego ruchu, który tu panuje w ciągu dnia. Korzystaliśmy z samotności i ciszy. Obejrzeliśmy trzy mosty skalne zbudowane z piaskowca: Kachina, Owachomo i Sipapu. Ten ostatni ma 68,5 m szerokości i 44 m wysokości, co czyni go jednym z największych mostów skalnych na świecie. Tutaj warto zaznaczyć, jaka jest różnica między łukiem skalnym (arch) i mostem (bridge). Te drugie powstają na skutek działania wody, który drąży skałę i zostawia na górze formację niepodlegającą erozji. Po samym kształcie korytarzy na dole można było wywnioskować, że ten rejon został ukształtowany przez wodę, a nie przez wiatr.

Wieczór w parku naturalnych mostów

Z parku Natural Bridges wyjechaliśmy wieczorem, kiedy zaczynało się już robić ciemno. Dojechaliśmy do Blanding, gdzie nocowaliśmy już w lepszym hotelu Quality Inn. Musieliśmy dość długo czekać przed recepcją, bo przed nami było włoskie małżeństwo z dwójką dorosłych dzieci, którzy bardzo długo załatwiali swoje sprawy. Praktycznie nikt z Włochów nie mówił po angielsku, co jest dziwne, szczególnie w przypadku młodych osób (dziewczyna i chłopak wyglądali na 18 lat). Po 20 minutach czekania zaproponowałem Anulce, żeby pomogła w tłumaczeniu (świetnie zna włoski i angielski), ale na szczęście sprawa jakoś się wyjaśniła i po paru minutach mogliśmy zająć nasz pokój. Z jego okien widać było nasz hotel z poprzedniego dnia, łapałem nawet jego sieć WiFi.

Następnego dnia zrobiliśmy rozruch po Blanding, zahaczając o Edge of the Cedars State Park - nic specjalnego. Zjedliśmy śniadanie i wyjechaliśmy na północ w kierunku Arches National Park - słynnego parku z łukami skalnymi. Przedsmak widoków mieliśmy już przy drodze 191 na wysokości Canyonlands, gdzie po prawej stronie widzieliśmy skałę z wielkim oknem, a obok niej inną skałę z dobrze widocznym napisem "Hole N'' The Rock". Niedługo później dojechaliśmy do uroczego miasteczka Moab. Zaraz za nim jest wjazd do Arches National Park.

Znajomi otrzegali nas, że na zwiedzanie parku trzeba poświęcić przynajmniej jeden dzień. My nie mieliśmy aż tyle czasu, bo tego dnia chcieliśmy o przyzwoitej godzinie dojechać do Aspen. Dysponowaliśmy za to dobrą kondycją i chęcią zobaczenia najważniejszych punktów w dość krótkim czasie. Absolutnymi priorytetami były dla nas Łuk Delikatny oraz Łuk Panoramiczny. Ten pierwszy jest symbolem parku Arches oraz całego stanu Utah. Grafika znajduje się na stanowych rejestracjach samochodowych. Łuk Panoramiczny (ang. Landscape Arch) liczy aż 88 m długości i jest najdłuższym łukiem skalnym na świecie. Wyprzedza o 1 metr Łuk Kolob, znajdujący się w trudno dostępnej części Parku Narodowego Zion (byliśmy w nim 2 lata wcześniej, ale Kolob Arch nie widzieliśmy). Najważniejsze jest jednak to, że w najwęższym miejscu Łuk Panoramiczny ma zaledwie 2 metry grubości i w każdej chwili może ulec zawaleniu. Chcieliśmy zdążyć zobaczyć go na żywio, zanim to nastąpi. Kiedyś turyści mogli przechadzać się pod łukiem, ale w 1991 roku odpadł z niego bardzo duży kawałek skały, a w 1995 były kolejne dwa zawalenia i władze parku zdecydowały o zamknięciu ścieżki ze względu na bezpieczeństwo turystów.

Z centrum turystycznego prowadzi jedna główna droga na północ. Zatrzymaliśmy się w kilku punktach, podziwiając ciekawe formacje skalne. Można między innymi zobaczyć pozostałości po wielkim, podwójnym łuku, który kiedyś musiał tu runąć, o czym informuje tablica, prezentująca prawdopodobny kształt łuku. Zobaczyliśmy krajobraz Skamieniałych Wydm (ang. Petrified Dunes) we wschodniej części parku i dojechaliśmy do Zrównoważonej Skały (ang. Balanced Rock) - wielkiego głazu, który cudem trzyma się jeszcze na skalnym postumencie. Tutaj skręciliśmy w prawo, żeby zobaczyć okna skalne. Jest to już trzecia opisywana przeze mnie formacja - wcześniej była mowa o różnicy między łukiem, a mostem (te drugie powstają na skutek przepływu wody). Okno stanowi prześwit w większej skale i przypomina ...okno - taka profesjonalna, naukowa definicja ;-) Poza wieloma oknami, podziwialiśmy tutaj inne ciekawe formy skalne, nazwane przeze mnie roboczo "naturalnymi penisami" ;-)

Wróciliśmy na główną drogę, pojechaliśmy dalej na północ i skręciliśmy w prawo w stronę Łuku Delikatnego. Ominęliśmy Wolfe Ranch i dojechaliśmy do końca drogi, skąd mogliśmy popatrzeć z daleka na Łuk Delikatny. Potem zostawiliśmy auto na parkingu pod Wolfe Ranch i wyruszyliśmy pieszo w stronę łuku. Zaczęliśmy masowo wyprzedzać turystów, a szybki marsz zamieniliśmy w bieg. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko kilka razy, żeby zrobić zdjęcia. Do Łuku Delikatnego jest 2,5 km pod górę i wielu turystom droga zajmuje ponad godzinę. My śmignęliśmy w 20 minut ;-)

Łuk Delikatny zrobił na nas niesamowite wrażenie. Spędziliśmy pod nim sporo czasu, oglądając go z różnych perspektyw. Najpopularniejszy jest widok na łuk od strony północnej, ale ciekawe jest też uczucie przy patrzeniu na łuk od dołu. Ja miałem wrażenie, jakbym stał pod wielkim słoniem na dwóch nogach. Od tego patrzenia w górę może się zakręcić w głowie, a trzeba uważać, bo zaraz za łukiem jest przepaść.

Łuk delikatny - najbardziej charakterystyczny pomnik przyrody w Utah, który został uwieczniony na rejestracjach samochodowych w tym stanie

Wróciliśmy na parking zbiegając, czego potem żałowałem. Miałem na sobie szorty z głębokimi kieszeniami, a w nich kilka przedmiotów, które stanowiły spory ciężar: portfel, komórkę, aparat fotograficzny, kluczyki. Po takiej przebieżce zaczęły mnie boleć u góry oba kolana. Ból utrzymywał się aż do zawodów, przez co nie mogłem pobiec tak, na ile byłem przygotowany.

Olbrzymi łuk panoramiczny - to cud, że jeszcze się trzyma i możemy go podziwiać

Ostatnim punktem naszej wycieczki był Łuk Panoramiczny w północnej części parku o nazwie Devil's Garden (Ogród Diabła). Tutaj też trzeba było przejść kawałek z parkingu, ale nie było bardzo daleko. Łuk mogliśmy obejrzeć z punktu widokowego z pewnej odległości. Dalej ścieżka jest zamknięta dla turystów. Poszliśmy jeszcze kawałek na północ, wdrapaliśmy się na skałę i obejrzeliśmy okolicę z góry. Wyżej było widać duże okno, a kolejne łuki są w niewielkiej odległości od tego miejsca. Stwierdziliśmy jednak, że nie będziemy już dalej zwiedzać parku, bo najważniejsze punkty już odwiedziliśmy, a czekała nas jeszcze dość długa droga do Aspen. Wróciliśmy do samochodu i bez dodatkowych przystanków skierowaliśmy się z powrotem do wyjścia z parku.

Przejechaliśmy na północ w drogę 191, aż dojechaliśmy do międzystanowej 70 i skierowaliśmy się na wschód. Zatankowaliśmy w Thompson i potem już jechaliśmy bez przystanków. Złączyliśmy się z rzeką Kolorado i z okien samochodu obserwowaliśmy jej górny bieg. W tych rejonach wygląda niepozornie, w porównaniu do tego, co ta rzeka tworzy na południowym zachodzie (Jezioro Powella, Wielki Kanion, Jezioro Mead przy Tamie Hoovera). Minęliśmy Grand Junction, które słynie z produkcji win. Znajduje się tam muzeum Colorado Wine Country. W Glenwood Springs skręciliśmy w prawo w drogę 82 w stronę Aspen. Billboardy informowały o wyścigu kolarskim USA Pro Cycling Challenge, który miał tu się wkrótce odbyć. Dwa pierwsze etapy były w Aspen, czwarty w Colorado Springs. W tym wyścigu dobrze spisał się wtedy nasz Rafał Majka, który największe sukcesy święcił kilka tygodni wcześniej. Wygrał 2 etapy, a potem całą klasyfikację górską Tour de France. Niedługo później, w czasie naszej nieobecności w Polsce, triumfował w Tour de Pologne. Wyścig w USA miał się zacząć się w poniedziałek, w dniu naszego powrotu do Polski.

Dojechaliśmy Aspen i zatrzymaliśmy się w hotelu The Inn At Aspen, położonym zaraz za lotniskiem. Obiekt jest jednym z najbardziej znanych hoteli w Aspen, a nastawiony jest przede wszyskim na sezon zimowy, o czym świadczą dziesiątki szafek na narty w okolicy recepcji. Gości przyciąga również bliskość lotniska - bogaci Amerykanie chętnie przylatują tu spędzać wolny czas. Aspen jest jest zimową stolicą USA, podobnie jak nasze Zakopane, tylko że w przypadku polskiej wersji dojazd pozostawia wiele do życzenia, a miejscowość nie oferuje takich możliwości narciarskich jak Aspen. Tutaj mamy ogromne ośrodki: Buttermilk (nasz hotel był właśnie przy dolnej stacji kolejki Summit Express w tym ośrodku), Aspen Highlands oraz Aspen Mountain - najbardziej znany, na którym odbywają się zawody pucharu świata w narciarstwie alpejskim. Innym znanym ośrodkiem w okolicy jest Snowmass, ale do niego trzeba skręcić parę kilometrów przed Aspen (jadąc od północy).

Wieczór spędziliśmy w hotelu, a rano wybraliśmy się na wycieczkę biegową w stronę Aspen. Najpierw pobiegaliśmy alejkami wzdłuż pól golfowych, ale zostaliśmy ochrzanieni przez jakiegoś pana jadącego meleksem, że nie powinno nas tu być. Skręciliśmy w stronię Aspen Highlands i dotarliśmy do stadionu szkolnego, gdzie chcieliśmy zrobić trening. Obiekt oczywiście rewelacyjny - bieżnia, trybuny - jak wszędzie w Stanach. Akurat odbywał się WF i przeszło 40 chłopaków trenowało zagrywki futbolu amerykańskiego pod okiem kilku trenerów. W Polsce już dawno by nas wyproszono ze stadionu, tutaj nie było żadnych problemów. Jeden z trenerów sympatycznie do nas zagadał, a kiedy WF się skończył, chłopcy zostawili cały sprzęt na boisku, wszyscy sobie poszli i jakoś nikt się nie bał, że my moglibyśmy coś ukraść. Porozciągaliśmy się, zrobiliśmy kilka przebieżek po 100 m i wróciliśmy do hotelu, tym razem omijając zakazane pola golfowe.

Po południu podjechaliśmy samochodem, żeby zobaczyć centrum Aspen. Miasto powstało pod koniec XIX wieku jako osada górnicza - wydobywano tu srebro. Niedługo później nastąpiło załamanie gospodarcze, kopalnie zamknięto, a górnicy stracili pracę. Później pojawił się projekt odbudowy Aspen jako kurortu narciarskiego. W 1950 roku zorganizowano tu Mistrzostwa Świata w Narciarstwie Alpejskim, w kolejnych latach powstawały kolejne ośrodki, a miejscowość zaczęła się rozbudowywać. Stała się popularna do tego stopnia, że władze zaczęły ograniczać możliwość budowy domów w Aspen, co spowodowało, że miasto stało się luksusowe i osiedlali się tu głównie bardzo zamożni ludzie. Średnia wartość domu w Aspen to obecnie blisko 2 miliony dolarów. Budynki w centrum są utrzymywane w podobnym stylu, dominuje kolor brązowy. Jak na warunki amerykańskie, miejscowość jest bardzo elegancka.

Przespacerowaliśmy się po mieście, spędziliśmy chwilę przy dolnej stacji wyciągu na Aspen Mountain. Podjechaliśmy też do osiedla w północnej części Aspen, które jest położone na zboczach góry. Przy krętej drodze widzieliśmy wiele bardzo eleganckich domów. Gdybyśmy byli tak bogaci, zjedlibyśmy kolację w restauracji w centrum Aspen. A tak - podjechaliśmy do marketu, wróciliśmy do hotelu i zrobiliśmy sobie sałatkę ;-) Wieczorem skorzystaliśmy z chwili wolnego czasu i upraliśmy wszystkie brudne rzeczy z wyjazdu.

Aspen - zimowa stolica USA, odpowiednik naszego Zakopanego, tylko znacznie bardziej ekskluzywny

Następnego dnia rano zrobiliśmy sobie krótki spacer na zboczach Buttermilk. Akurat załapaliśmy się na widok lądującego samolotu na lotnisku. Potem spakowaliśmy walizki i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Przejechaliśmy przez Aspen i kierowaliśmy się trasą 82 na wschód. Droga pięła się do góry, aż w końcu dojechaliśmy na Independence Pass (Przełęcz Niepodległości), która wznosi się na blisko 3700 m n.p.m. Jest to najwyższy punkt na jaki wjechaliśmy kiedykolwiek samochodem. W tej części USA nie jest to jednak nic nadzwyczajnego - można przecież wjechać autem osobowym na szczyt Pikes Peak, który ma ponad 4300 m ;-)

Nigdy wcześniej nie przejeżdżaliśmy przez przełęcz na wysokości blisko 3700 m n.p.m.

Przeszliśmy się na krótki spacer i zrobiliśmy trochę zdjęć. Niedaleko stąd znajduje się Mt Elbert (4401 m n.p.m.)- najwyższy szczyt w tej części Stanów Zjednoczonych. Potem zjechaliśmy dalej na wschód przez Twin Lakes, złączyliśmy się z drogą 24, za Buena Vista skręciliśmy w lewo i po dalszej podróży drogą 24, dojechaliśmy w końcu do Colorado Springs. Te tereny były nam już znane i bez większych trudów dotarliśmy do kompleksu Glen Eyrie, który miał być naszym domem przez okres mistrzostw. Zakwaterowano nas w jednym z domków na terenie kompleksu. Był on bardzo ładnie położony na uboczu, pod wysoką, prawie pionową skałą. Takich domków było sporo. W naszym mieszkali między innymi biegacze z Irlandii Północnej, których wyprzedzaliśmy potem na trasie, z kolei w domku położonym nieco niżej mieszkały mocne kadry - włoska i słoweńska. Nie żałowaliśmy, że zdecydowaliśmy się na Glen Eyrie, bo jest tu naprawdę pięknie, choć musieliśmy zapłacić za pobyt nieco więcej niż większość reprezentantów, zakwaterowanych w komercyjnym hotelu w centrum Colorado Springs.

Kompleks zwiedziliśmy dokładnie następnego dnia, kiedy poszliśmy na śniadanie zorganizowane w zamku Glen Eyrie, przygotowane dla uczestników mistrzostw świata. Zamek został wybudowany w 1871 roku w stylu tudorskim na polecenie generała Williama Jacksona Parkera, założyciela Colorado Springs. Mieszkała tu cała rodzina, do czasu, aż pani Parker miała lekki atak serca i polecono jej przenieść się na niższą wysokość n.p.m. Pani Palmer z trzema córkami przeniosła się na wschodnie wybrzeże USA, a potem do Anglii. Generał pozostał w Glen Eyrie, ale starał się jak najczęściej odwiedzać rodzinę w Europie. Pani Palmer zmarła w 1894 roku, generał pochował ją w Colorado Springs, przy okazji zabierając córki z powrotem do USA.

Pod naszym domkiem w ośrodku wypoczynkowym Glen Eyrie - samochód zaparkowaliśmy pod ścianą skalną
Zamek Glen Eyrie

Zamek ładnie prezentuje się z zewnątrz, zwiedziliśmy też jego wnętrza, w których jest 17 pokojów gościnnych (niektóre można wynająć np. na noc poślubną lub rocznicę ślubu), 4 pokoje spotkań, 2 sale restauracyjne i aż 24 kominki. Śniadanie zjedliśmy w największej sali. Nie było specjalnie obfite, bardziej był to poranny bankiet. Nie wszyscy uczestnicy MŚ byli obecni, pojawili się głównie reprezentanci mieszkający na terenie Glen Eyrie. Swoje przemowy powitalne mieli Ron Ilgen - dyrektor imprezy i Tomo Sarf - reprezentant WMRA. Oficjalne rozpoczęcie imprezy miało nastąpić dopiero po południu.

Relacja z mistrzostw świata i więcej zdjęć

Biuro zawodów i start maratonu znajdowały się w centrum Manitou Springs, 9 km od kompleksu Glen Eyrie. Na nasze szczęście, organizator zadbał o transport dla zawosników i nie musieliśmy jeździć samochodem, który i tak ciężko byłoby zaparkować na miejscu. W ostatnich dniach nasze auto nie było prawie używane, poza wyjazdami na zakupy.

Po południu podjechaliśmy busikiem do biura zawodów, gdzie odebraliśmy pakiety startowe i wzięliśmy udział w otwarciu mistrzostw świata. Usiedliśmy przy stoliku z polską flagą, a na sznurkach pod sufitem namiotu również wypatrzyliśmy nasze barwy narodowe. Fajnie, że dzięki nam Polska miała reprezentację na tych mistrzostwach. Anulka dostała nalepkę z przekręconym nazwiskiem "Anna Cilinski - Poland".

W czasie oficjalnego otwarcia na scenie siedzieli między innymi aktualni mistrzowie świata - Antonella Confortola-Wyatt i Mitja Kosovelj, z którymi przeprowadzono krótkie wywiady. Wiadomo było jednak, że główne role odegrają w mistrzostwach Amerykanie z tych okolic, którzy świetnie znają trasę i są zaaklimatyzowani do warunków panujących na wysokościach ponad 4000 m n.p.m.

Po zakończeniu rozpoczęcia (trochę dziwnie brzmi) odebraliśmy jeszcze refundację za część pobytu w Glen Eyrie. Normalnie jest tak, że organizator MŚ zapewnia 2-3 noclegi dla reprezentantów. Tutaj zrobili w ten sposób, że za nocleg rozliczaliśmy się sami, ale otrzymywaliśmy refundację w gotówce. Wprawdzie było to mniej, niż zapłaciliśmy za pobyt w Glen Eyrie, ale i tak byliśmy bardzo zadowoleni.

Pokręciliśmy się chwilę po expo, a naszą uwagę zwrócił przyrząd do masażu, oparty na dwóch elementach, na końcu których zainstalowane były kółeczka, takie jak do jazdy na rolka. Przyrząd sam się zaciskał, a rolki masowały nogę z dwóch stron. Nazywało się to Roll Recovery. Dość długo rozmawialiśmy z Adrianą Nelson - świetną maratonką rumuńskiego pochodzenia (w październiku nabiegała we Frankfurcie czas poniżej 2:34). Roll Recovery zaprojektował i opatentował jej mąż. Bardzo nam się podobał ten przyrząd, ale w końcu go nie kupiliśmy, bo stwierdziliśmy, że mogą być problemy z jego transportem (i tak ledwie wyrobiliśmy się z limitem bagażu, przekładając na lotnisku w Denver rzeczy między cięższą i lżejszą walizką).

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie rano i zjedliśmy małe śniadanie. Zapakowaliśmy się do busika, którym pojechaliśmy na start. Razem z nami siedzieli Słoweńcy, między innymi Mitja Kosovelj (mistrz świata ze Szklarskiej Poręby 2013 i Podbrdo 2011, a także wicemistrz z 2012 roku z Interlaken - Jungfrau Marathon) oraz jego siostra - Mateja, również świetna biegacza górska, medalistka mistrzostw świata. Tym razem Mitja nie pobiegł tak dobrze - zajął dopiero 17. miejsce, co było pewnym rozczarowaniem. O dalszej pozycji zdecydowała pewnie słaba aklimatyzacja Słoweńców. Lepiej poszło Matei - zajęła czwarte miejsce i była jedyną Europejką, która wyprzedziła Anulkę. Ale o tym za chwilę ;-)

Kiedy dojechaliśmy do Manitou Springs, było jeszcze zupełnie ciemno. Rozgrzewaliśmy się również po ciemku. Bardzo podobała mi się ta rozgrzewka, bo większość zawodników wokół nas była ubrana w dresy reprezentacji narodowych, a my też wyglądaliśmy super w biało-czerwonych barwach. Dla Anulki to praktycznie chleb powszedni, ale ja nie jestem na takim poziomie. Na imprezy mistrzowskie jeżdżę z żoną jako osoba towarzysząca i noszenie barw narodowych to dla mnie prawdziwe święto. Szkoda, że nie byłem optymalnie gotowy na te zawody. Liczyłem na to, że uda mi się utrzymać tempo żony, ale zmęczenie po maratonie oraz późniejsza kontuzja wybiły mi to z głowy. Po wycieczce w Arches National Park zaczęły mnie boleć oba kolana. Myślę, że wynika to z tego, że biegałem tam w szortach z kieszeniami wypełnionymi ciężkimi przedmiotami: aparatem fotograficznym, portfelem, komórką, kluczami. W przeddzień zawodów na treningu byłem podłamany, bo kolana cały czas bolały i nie mogłem swobodnie biegać. Nie zważając na to, chciałem dać z siebie wszystko w biegu na Pikes Peak.

Wystartowaliśmy o 7 rano kiedy za naszymi plecami wschodziło słońce. Jako że zaczynaliśmy biec w kierunku zachodnim, na początku goniliśmy nasze długie cienie. Najlepsi mężczyźni szybko zniknęli mi z oczu, Anulka biegła z grupą kobiet w drugiej dziesiątce i też powoli mi się oddalała. Zaczęła zachowawczo i przy pierwszym pomiarze przy No Name Creek była jedenasta z czasem 46:40. Ja zacząłem jeszcze spokojniej, dbając o moje obolałe kolano. W to miejsce dotarłem w czasie 49:43 (3:03 za Anulką) i byłem poza pierwszą setką. Na kolejnym punkcie przy "naszym" Barr Camp Anulka zameldowała się z czasem 1:21:31. Biegła tuż za Brandy Erholtz i była na pozycji dziesiątej. Ja zacząłem powoli przyspieszać. Przez pewien czas ścigałem się z dwoma sąsiadami z Irlandii Północnej (mieszkalismy z nimi w jednym budynku), ale potem z łatwością ich wyprzedziłem. Barr Camp minąłem w czasie 1:25:28 i na tym odcinku straciłem do Anulki już tylko nicałą minutę. Doping przy schronisku była taki, że dodało mi to otuchy. Kolejny pomiar był przy A-Frame Shelter na granicy lasu. Tutaj Anulka dobiegła dziewiąta w czasie 1:57:49, a za jej placami została świetna włoska biegaczka Ivana Iozzia. To ona prowadziła przez większość dystansu na zeszłorocznym Maratonie Karkonoskim, a potem znacząco osłabła. Tutaj scenariusz się powtórzył. Ja uzyskałem czas 2:02:07, ten odcinek już tylko o 21 sekund wolniej od Anulki. Niedaleko za A-Frame Shelter Anulka zaczęła gonić Catherinę Bertone - zawodniczkę, która później na jesieni tego roku pobiegła w Turynie maraton w czasie 2:32. Stojący na trasie trener włoski robił co mógł, żeby zmobilizować swoją podopieczną do walki, ale nic z tego - Anulka i Brandy Erholtz bez trudu ją przeszły. Anulka wyprzedziła wszystkie Włoszki! W końcówce niewiele zabrakło do Brandy Erholtz, ale siódme miejsce na mecie z czasem 2:48:03 i tak jest świetne. Anulka uległa jedynie pięciu Amerykankom i wspomnianej wcześniej Matei Kosovelj. Wygrała mieszkająca w Colorado Springs Allie McLaughlin. Pewnie regularnie trenuje na tej trasie. Druga była Morgan Arritola, trzecia - Shannon Payne. Stevie Kremer, mistrzyni świata z Jungfrau Marathon 2012, zajęła piątą pozycję. Miejsce za Anulką dobiegła Anna Frost - świetna nowozelandzka biegaczka ultra, a w pierwszej dziesiątce zmieściły się jeszcze dwie Włoszki - Bertone i Confortola. Słabszy występ kadry włoskiej był pewnie spowodowany tym, że ekipa przyjechała tu niedługo przed biegiem i nie miała czasu na aklimatyzację. Wprawdzie widzieliśmy zdjęcia, że Włosi wyjeżdżali samochodem na szczyt Pikes Peak samochodami, ale to jednak za mało, żeby się dobrze przygotować do wysiłku na takich wysokościach.

Ja natomiast świetnie pobiegłem ostatni odcinek pod szczytem Pikes Peak w czasie 0:49:48 - niewielu zawodników z czołówki uzyskało tu taki rezultat, a do tego tutaj okazałem się lepszy od Anulki o 1:24. Wyprzedziłem wielu słabnących zawodników, a do maksymalnego wysiłku w końcówce zmusiła mnie Antonella Confortola, która goniła mnie na 16 Golden Stairs. Rywalizowaliśmy ze sobą od pewnego czasu, oboje wyprzedziliśmy Iozzię, a Antonella cały czas siedziała mi na ogonie. Ostatecznie, nie dałem się na finiszu i ledwo żywy ległem za metą. Ostatecznie zająłem 57 miejsce wśród mężczyzn z czasem 2:51:56. Taką pozycję i czas zdecydowanie poniżej 3 godzin, przed biegiem brałbym w ciemno. Podobno wynik w Pikes Peak Ascent jest odpowiednikiem czasu w płaskim maratonie, jeżeli jest się dobrze przygotowanym do biegu górskiego. 2:48 Anulki - to by była życiówka, ja też nieźle sobie poradziłem.

Anulka napiera w końcówce biegu
Moja walka na ostatnim odcinku Barr Trail
Zadowoleni na mecie...
... bo Anulka jest siódma na świecie! :-)

Za metą czekała na mnie uśmiechnięta Anulka. Wymienialiśmy się wrażeniami z biegu, popijając i jedząc, co nam tam dali, choć mój żołądek trochę odmawiał posłuszeństwa. Posiedzieliśmy trochę na szczycie i pooglądaliśmy widoki, po czym pierwszym busikiem zjechaliśmy na dół do Manitou Springs. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze przesiadkę w połowie góry, w czasie której mieliśmy jeszcze 20 minut, żeby podelektować się różnymi pysznościami, zapewnionymi przez organizatora. Dalej jeździły już większe autobusy szkolne - organizator miał świetnie opracowaną logistykę. Obok nas jechał rumuński zawodnik Ionut Zinca, brązowy medalista z zeszłego roku. Tym razem był dziesiąty. I tak poradził sobie lepiej niż zeszłoroczny wicemistrz z Walii - James Davies, który zajął 26. miejsce. Dowieźli nas do biura zawodów, gdzie znowu najedliśmy się do syta, po czym wróciliśmy busikiem do Glen Eyrie, żeby się wykąpać.

Późnym popołudniem znowu pojechaliśmy do Manitou Springs, gdzie miała odbyć się dekoracja. Przed nią znowu złapaliśmy się za jedzenie - po tym biegu ma się niezłe ssanie. Dekorowano pierwszą dziesiątkę wśród kobiet. Anulka odebrała piękną statuetkę za siódme miejsce w mistrzostwach świata. Wśród panów najlepsi byli Sage Canaday (USA), Azerya Teklay (Erytrea), a trzeci przybiegł Amerykanin Andy Wacker, który prowadził przez większość dystansu, ale w końcówce dał się wyprzedzić rywalom. Po dekoracji mogliśmy w końcu naprawdę odpocząć w Glen Eyrie. Z Anulki zeszło w końcu napięcie, które towarzyszyło jej przed zawodami.

W niedzielę zrobiliśmy sobie wycieczkę po wzgórzach dookoła Glen Eyrie. Mieliśmy piękny widok na okolicę naszego hotelu, Ogród Bogów, Colorado Springs, a z drugiej strony - zdobyty przez nas trzykrotnie w czasie wyjazdu Pikes Peak. Tego dnia odbywał się Pikes Peak Marathon - trzeba było pokonać tę trasę, którą my przebyliśmy poprzedniego dnia na szczyt, a potem zbiec z powrotem do Manitou Springs, gdzie była meta. Jak pisałem wcześniej, organizatorzy nie zgodzili się, żebym wziął udział w tych zawodach, dlatego wcześniej sam sobie przebiegłem tę trasę maratonu (z lekką modyfikacją - podbieg odcinkiem Incline), z tym że start i meta były przy Barr Camp.

Po powrocie z wycieczki rozciągałem się pod naszym budynkiem w koszulce z napisem POLSKA na plecach i zagadały do mnie wtedy dwie młode dziewczyny ...po polsku. Były to licealistki z Poznania, które przyjechały tutaj na rok do szkoły. Mieszkały w Colorado Springs, a tutaj akurat miały spotkanie w salce konferencyjnej ze swoimi nauczycielami. Był to jeden z ich pierwszych dni w Stanach. Opowiedziałem im w paru zdaniach o tym, co tu robię i życzyłem powodzenia. Pozostałą część niedzieli poświęciliśmy na odpoczynek, zgrywanie zdjęć, pisanie relacji, oglądanie telewizji. W końcu można było się wyluzować.

Niedzielna wycieczka - widok z góry ponad Glen Eyrie na Ogród Bogów, dalej Colorado Springs

Ostatniego dnia wyjazdu podjechaliśmy rano na znany nam już stadion w Manitou Springs, żeby jeszcze trochę pobiegać. Na boisku odbywał się właśnie trening futbolistów amerykańskich. Byliśmy trochę zdziwieni, że trenują tak wcześniej - o 7 rano. Anulka zrobiła bardziej konkretny trening, ja niespecjalnie się wysilałem, bo miałem ciężkie nogi.

Wylot mieliśmy dopiero po 16, więc czasu było sporo. Przed wyjazdem z Glen Eyrie prosiłem jeszcze portiera, żeby sprawdził, czy wszystko dobrze uregulowaliśmy. Później okazało się, że przez to niepotrzebnie ponownie zablokował środki na mojej karcie (założył drugą blokadę na sporą kwotę za pobyt), przez co potem zabrakło mi środków na karcie, żeby zapłacić za wynajem samochodu na lotnisku w Denver. Mieliśmy przez to sporo stresu, bo moja karta nie wchodziła, a byłem pewien, że mam wystarczająco dużo środków, bo sprawdzałem to tuż przed wyjazdem z Glen Eyrie. Okazało się, że chwilę później portier dokonał drugiej blokady i nieźle przez to namieszał. Skończyło się na tym, że w punkcie wynajmu samochodów wieloma transakcjami wyciągałem pieniądze z bankomatu (w ramach jednej można było chyba wyciągnąć maksymalnie 300 dolarów), uzupełniliśmy to posiadanymi środkami w gotówce i udało opłacić całość - uff...

Na lotnisku zdążyliśmy jeszcze zeskanować i przesłać do organizatora dokumenty, które były wymagane do refundacji kosztów podróży Anulki. To był dopiero początek długiej batalii o odzyskanie tych środków. Organizator nie chciał ich zwrócić, bo w umowie z WMRA podpisał podobno, że refunduje podróż tylko mistrzyni świata, a nie wszystkim medalistkom. Co innego wynikało z regulaminu wystawionego na stronie WMRA, którym się kierowaliśmy przy podejmowaniu decyzji o wyjeździe do Stanów. Po kilkunastu mailach z działaczami WMRA, organizatorem i PZLA, po przeszło pół roku, Anulka w końcu dopięła swego. Organizacja WMRA zwróciła część kosztów podróży (choć bez wynajmu samochodu), a PZLA również zachował się bardzo elegancko i przekazał Anulce środki ze swojego budżetu szkoleniowego 2014. Wszystko skończyło się dla nas pomyślnie.

Tym razem lecieliśmy przez Dallas - pierwszy raz byłem na tym lotnisku. Na Heathrow dolecieliśmy we wtorek około południa, a w Warszawie wylądowaliśmy o 17:30. Potem pozostała już tylko droga samochodem do Bielska, gdzie na bramie przywitał nas taki napis, przygotowany przez rodziców Anulki :-)

My również dziękujemy! :-)
Galeria zdjęć z USA

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin