O mnie | Góry | Bieganie | Relacje | Trasy | Purchasius |
Czas | Miejsce | % |
---|---|---|
2:59:32 | 800 / | 2.3 |
|
Po październikowym maratonie w Chicago byłem pewien, że ukończyłem już wszystkie World Marathon Majors. Ten cykl największych maratonów świata jest rozgrywany od 2006 roku i do tej pory obejmował pięć imprez: Boston, Londyn, Berlin, Chicago i Nowy Jork. W październiku 2012 mogłem się pochwalić ukończeniem wszystkich majorów. W listopadzie organizatorzy cyklu zrobili mi żart i dorzucili jeszcze Tokio. Cóż mogłem zrobić w tej sytuacji - trzeba było tam pobiec! :-)
Niestety, nie było to takie proste, bo zapisy skończyły się w sierpniu i zostały tylko oferty biur podróży, obejmujące droższe pakiety z hotelami. Nigdy nie decydowałem się na tego typu rozwiązania, bo wolę sam organizować takie wyjazdy. Teraz byłem zmuszony do skorzystania z usług pośrednika. Poszukaliśmy z Anulką w Internecie i wybieraliśmy z ofert trzech biur podróży: amerykańskiego, włoskiego i polskiego Marathon Travel Poland. Ta ostatnia okazała się dla nas najlepsza i na nią się zdecydowaliśmy. Wpłaciliśmy środki pośrednikowi i czekaliśmy na obiecane informacje od organizatora maratonu.
Niestety, ta decyzja okazała się błędem. Pani organizująca wycieczkę spóźniła się z wpłatą środków polskiej grupy (pojechało nas 8 osób), a o problemach poinformowała nas dopiero tydzień przed wyjazdem. Mieliśmy kilka gorących dni. We wtorek otrzymaliśmy informację, że nie dostaniemy numerów startowych i nie mamy po co jechać do Tokio. Bilety lotnicze mieliśmy już dawno kupione, bez opcji zwrotu środków. Zarezerwowaliśmy urlop, zaplanowaliśmy cały wyjazd. Odwołanie wszystkiego to byłaby bardzo przykra sprawa. W czwartek otrzymaliśmy informację, że ambasada wyprosiła jednak numery startowe dla nas i w drodze wyjątku będziemy mogli wystartować. Za interwencję służb dyplomatycznych jesteśmy bardzo wdzięczni, bo bez niej na pewno zostalibyśmy w domu. Pojawił się jednak dodatkowy warunek, że nie możemy wybrać strefy startowej, nie napisano jednak, jaką dostaniemy. Nasze wyniki i docelowy czas powinny nas kwalifikować do strefy A (pierwszych 3,5 tysiąca biegaczy). Mimo wielu wysłanych maili, nie udało mi się ustalić, jaką otrzymaliśmy strefę. W momencie wyjazdu cały czas byliśmy niepewni. Łatwo sobie wyobrazić, co czują biegacze regularnie łamiący trójkę, gdy na linię startu idą przez 10 minut po strzale startera, a potem przez kilka kilometrów poruszają się tempem nieadekwatnym do możliwości. Obawy były spore.
Do Japonii mieliśmy polecieć liniami Lufthansa z Katowic przez Frankfurt. Samolot startował o 6 nad ranem, więc poprzedniego dnia podwieźliśmy psa do rodziców Ani i postaraliśmy się jak najwcześniej położyć spać, żeby zaliczyć chociaż parę godzin snu. Wstałem w środku nocy i zobaczyłem, że dostałem SMS-a. Lufthansa odwołała nasz lot :-/ Podobno samolot nie doleciał w nocy do Katowic, więc siłą rzeczy nie mógł stamtąd rano wylecieć. Musiałem poklikać w Internecie, w końcu dodzwoniłem się na całodobową infolinię przewoźnika w Niemczech i udało nam się przebukować lot na transfer przez Monachium. W Tokio mieliśmy być trochę później niż planowaliśmy, ale przynajmniej do hotelu mogliśmy dotrzeć z resztą polskiej grupy, która leciała Warszawa - Monachium - Tokio.
Spokojnie dojechaliśmy rano na lotnisko, zostawiliśmy auto na parkingu i czekaliśmy na samolot. Niestety, spóźnił się ponad godzinę. Dobrze, że przesiadka na niemieckim lotnisku była dość długa i bez problemu zdążyliśmy na lot do Tokio. W Monachium bardzo podobała mi się strefa odpoczynku, dostępna również dla pasażerów z klasy ekonomicznej. Można było skorzystać z wygodnych leżaków i podłączyć laptopa do gniazdka elektrycznego. Dodatkowo, oferowali pół godziny darmowego Internetu. Podobały mi się również kabiny, w których można było się przespać przez kilka godzin. Były wprawdzie płatne, ale to i tak spore udogodnienie na lotnisku, gdzie często przez wiele godzin czeka się na przesiadkę.
Podróż samolotem minęła przyjemnie. Nadrobiliśmy trochę zaległości kinowych, można było odkurzyć kilka kultowych płyt, obejrzeć film o zespole Queen. Samolotem lecieli głównie Japończycy, wracający z Europy. Biali ludzie byli w zdecydowanej mniejszości, co mnie zaskoczyło. Myślałem, że z okazji zbliżającego się maratonu spotkamy tu znacznie więcej białych biegaczy. Obsługa lotu też nastawiła się na Japończyków, wszystkie komunikaty były tłumaczone na japoński, z menu można było wybierać dania europejskie lub azjatyckie. My decydowaliśmy się na te drugie, żeby już "trenować" przed pobytem w Japonii.
W Tokio wylądowaliśmy w czwartek przed południem. W hali przylotów spotkaliśmy polską grupę: małżeństwo z okolic Łodzi (prosili, żeby ukryć ich tożsamość), Stanisława Szarawarę z Rabki i trójkę z Częstochowy: Patrycję i Rafała Urbańskich oraz Piotra Pieniążka. Wszyscy poza Patrycją mieli biec w maratonie i przeżyli przed wyjazdem podobny stres jak my. Utrudnieniem dla nich było też to, że ta grupa zapłaciła dodatkowo za opiekę na miejscu i zwiedzanie, tymczasem organizująca wyjazd pani Edyta z Marathon Travel nie przyleciała w końcu do Japonii, a przewodnika z Tokio załatwiała zdalnie. To nie był nasz problem, bo my mieliśmy w pakiecie tylko hotel i wpisowe na maraton. Cena obejmowała jednak również spore prowizje dla pośredników: Marathon Travel Poland i firmy KNT z Tokio.
Kupiliśmy bilety na transfer autobusem z lotniska Narita do dzielnicy Shinjuku, gdzie mieścił się nasz hotel. Te środki zostały później zrefundowane przez firmę KNT. Do centrum Tokio jechaliśmy autostradą na estakadzie, którą pamiętałem z filmu "Między słowami". Przed przyjazdem do Japonii warto obejrzeć to dzieło Sofii Coppoli. Film jest bardzo dobry, a poza tym zawiera wiele ciekawych obrazów z Tokio. Świetnie oddaje atmosferę tego miasta i pokazuje zwyczaje mieszkających tu ludzi. Poza tym, oglądałem kilka innych filmów o Japonii, np. reportaż Martyny Wojciechowskiej i zabawny odcinek "Idioty za granicą". Zapamiętałem z nich głównie tysiące kolorowych neonów na ulicach Tokio i głupkowate programy w japońskiej telewizji, w których dziwnie ubrani prowadzący śmieją się jak szaleni, intensywnie gestykulują, a na ekranie co chwila wyskakują napisy w jaskrawych kolorach. Na miejscu wszystko się potwierdziło - nie byłem w stanie oglądać japońskich kanałów. Obrazy w telewizji bardzo kontrastują z rzeczywistym zachowaniem dorosłych Japończyków, którzy wydają się bardzo spokojni i zdystansowani.
Do naszego hotelu New City dojechaliśmy przed drugą po południu i po krótkim oczekiwaniu mogliśmy zająć nasz pokój. Nie był on zbyt duży, gorszy niż zamawialiśmy (początkowo mieliśmy spać w hotelu Washington, tuż przy starcie maratonu), ale dało się przeżyć. Pokój liczył raptem kilka tatami, bo w takich miarach podaje się tu powierzchnię. Tatami jest tradycyjną matą japońską o wymiarach 90 x 180 x 5 cm, a jednocześnie jednostką miary powierzchni wnętrz. Standardowy sklep ma podobno 5 tatami, a pomieszczenie przeznaczone do ceremonii parzenia herbaty (jest to ciekawa, czasochłonna tradycja) - 4 i pół. Japońskie maty są też powszechnie wykorzystywanie jako nawierzchnia przy treningu sztuk walki.
Pokój miał niewiele tatami, a łazienka była malutka. Zdziwiła mnie nieco sterowana elektronicznie muszla klozetowa - nie wykorzystywałem jej wszystkich funkcjonalności. Dużą zaletą hotelu okazała się możliwość dostępu do szybkiego Internetu za pomocą pożyczonego modemu. Sygnał WiFi był słaby, a my mieliśmy w planie oglądanie transmisji z mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym, więc szybki transfer był nam bardzo potrzebny.
Po rozpakowaniu walizek szybko udaliśmy się do lobby i przejechaliśmy darmowym hotelowym busikiem do stacji kolejowej Shinjuku. Stąd mieliśmy dojechać zieloną linią bezpośrednim pociągiem do stacji Kokusaitenjijo. Mieliśmy sporo zabawy przed zakupem biletu, bo najpierw trzeba było znaleźć właściwą linię i kierunek, a napisy na tablicy wyświetlały się przeważnie alfabetem japońskim. Potem był problem z zakupem biletu, bo utknęliśmy przy automatach do ładowania kart miejskich, te nie przyjmowały naszych kart kredytowych, podobnie jak bankomat, z którego chciałem wypłacić gotówkę. W pobliskich sklepach nikt nie mówił po angielsku. W końcu udało mi się zapłacić za bilety kartą kredytową w punkcie, gdzie dogadałem się na migi, pokazując stację na mapie. Pechowo, że nasza stacja Kokusaitenjijo nie była na niej zaznaczona, ale przynajmniej kupiliśmy bilety w dobrym kierunku, do ostatniej stacji. Wprawdzie trochę przepłaciłem, ale trudno. Potem miałem już gotówkę i bez problemu kupowaliśmy bilety jednorazowe w automatach.
W czasie podróży nie było już większych problemów. Wprawdzie panowie przy bramkach wyjściowych na stacji trochę dziwili się, że mam bilet na dalszą podróż, a wysiadam już teraz, ale wypuścili nas bez problemu.
Biuro maratonu mieściło się w wielkim centrum wystawienniczym Tokyo Big Sight. Spacer ze stacji zajął nam chwilę, potem szliśmy długo po wielkim gmachu, zanim zobaczyliśmy w końcu biuro zawodów. Zjeżdżaliśmy schodami ruchomymi z duszą na ramieniu, zastanawiając się, jaką dostaniemy strefę. Do otrzymania numeru startowego droga była jednak daleka. Najpierw weszliśmy na halę Expo i znaleźliśmy stoisko japońskiego pośrednika, który załatwiał nam start w maratonie i hotel. Ciężko było się dogadać, ale w końcu jakiś chłopak pokazał nam, żebyśmy szli za nim. Znowu przeszliśmy przez całą halę, gdzie chłopak porozmawiał z ochroniarzami i przekazał nas do kolejnej osoby, już w obrębie biura zawodów. W końcu podeszliśmy do właściwego stanowiska. Po dłuższej chwili pojawiła się w końcu dziewczyna, które mówiła po angielsku. Ona na szczęście znała sprawę. Oddała nam gotówkę za przejazd autobusem z lotniska do hotelu, musieliśmy podpisać jakieś papiery i otrzymaliśmy kartę, którą mieliśmy wymienić na numery startowe. Podeszliśmy do odpowiedniego stanowiska i chwilę później z dużym smutkiem odebraliśmy numery z "E" na początku. Oznaczało to, że na starcie powinniśmy się ustawić w połowie stawki blisko 40 tysięcy biegaczy - masakra ;-(
Próbowaliśmy rozmawiać z osobami wydającymi numery startowe, ale nie mówiły po angielsku. Jedyną osobą, z którą dało się negocjować, była dziewczyna, u której byliśmy poprzednio. Anulka zdobyła niezwykle cenne doświadczenie w negocjacjach z Japończykami. Pokazaliśmy jej certyfikaty z biegów, które ukończyliśmy z czasem dobrze poniżej 3 godzin. Ona rozumiała, że to powinno nas zakwalifikować do strefy A, ale twierdziła, że nic nie może zrobić, bo zostaliśmy zakwalifikowani do maratonu w ostatniej chwili i powinniśmy się cieszyć, że w ogóle możemy startować. Okazało, że wszyscy biegacze z Polski zostali przydzieleni do tej strefy i nieważne, czy ktoś biegał maraton przez 3 godziny, czy przez 5. Próbowaliśmy wyprosić, żeby wstawili nam jakąś pieczątkę na numerze z informacją o zmianie strefy, Ania chciała rozmawiać z dyrektorem sportowym maratonu - nie było możliwości. "Macie dwie opcje: biec ze strefy E, albo nie biec w ogóle" - stwierdziła z uśmiechem na ustach nasza rozmówczyni po kwadransie negocjacji. Cóż, Japończycy są bardzo nieelastyczni ;-/ Potem Anulka pisała jeszcze w tej sprawie do pani Edyty, która z kolei prosiła organizatorów, żeby jednak zgodzili się na zmianę strefy. Uzyskała odpowiedź, że jeszcze jedna prośba i zdyskwalifikują wszystkich Polaków. Wtedy byliśmy pewni, że już nic nie wskóramy w tej sprawie.
Anulka była wyczerpana i załamana, wyszła z biura zawodów. Posiedzieliśmy chwilę przy fontannie na świeżym powietrzu, odetchnęliśmy i wróciliśmy do biura, żeby odrobić wszystkie formalności: sprawdzenie chipa, torba do depozytu, koszulka. Przeszliśmy się po Expo, które wyglądało efektownie, ale jakoś nic nie było w stanie nas pocieszyć.
Musieliśmy znaleźć sposób, żeby przed w dniu maratonu wbić się do strefy bardziej z przodu i jeszcze przesunąć się w stronę linii startu. Wpadłem na pomysł, jak to zrobić, choć nie gwarantowało to sukcesu. Mimo wszystko, pojawiła się nadzieja, która poprawiła Anulce humor i to w tym wszystkim było najważniejsze ;-) Nie będę się chwalił, w jaki sposób udało nam się zająć w miarę dobre miejsce startowe w maratonie. To było małe oszustwo, choć w gruncie rzeczy, zupełnie nieszkodliwe. W sumie to my powinniśmy się czuć bardziej oszukani przydziałem do niewłaściwej strefy, więc mam czyste sumienie ;-)
Zrobiliśmy zakupy spożywcze i poszliśmy na stację, gdzie znowu musieliśmy tłumaczyć na migi, że kupiliśmy droższy bilet niż powinniśmy. Mimo ciemności i problemów z orientacją w nowym miejscu, udało nam się dojść do hotelu. Potem nie miałem już żadnych trudności orientacyjnych przy poruszaniu się po dzielnicy Shinjuku.
W pokoju przygotowaliśmy sobie sushi i włączyliśmy relację z Mistrzostw Świata w Val di Fiemme, gdzie Justyna Kowalczyk walczyła w pierwszej konkurencji - sprincie techniką klasyczną. Na początku mieliśmy problemy z uruchomieniem transmisji przez Internet. Okazało się, że w Japonii blokują tego typu usługi, a często na obraz nakładają swoje reklamy. Ostatecznie, udało nam się złapać jakąś piracką polską transmisję i oglądać te biegi bez przeszkód. Kowalczyk weszła do finału, w którym niestety przewróciła się na podbiegu i przybiegła na metę ostatnia. Wygrała Marit Bjoergen, dla której te mistrzostwa były potem bardzo udane, w przeciwieństwie do Kowalczyk, która ostatecznie uzyskała tylko jeden srebrny medal w ostatniej konkurencji - 30 km techniką klasyczną.
W nocy nie mogliśmy zupełnie spać. Przypomniałem sobie, że jet lag jest szczególnie nie do zniesienia po dalekich lotach na wschód. Przerabiałem to wcześniej przed maratonami w Australii i Singapurze. W pierwszym przypadku miałem aż tydzień na dostosowanie organizmu do nowego czasu, a w Singapurze startowałem od razu następnego dnia po przylocie. Dzięki temu w obu przypadkach maratony poszły mi na miarę oczekiwań - w Australii zdążyłem się dostosować do nowego czasu, a w Singapurze po prostu nie odczułem skutków takiej zmiany. W Tokio sytuacja była inna - z powodu trzech bezsennych nocy na starcie maratonu stanąłem zmęczony.
Udało nam się zasnąć około 4 w nocy, więc obudzenie się na śniadanie stanowiło nie lada wyzwanie i zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili. W lobby spotkaliśmy jeszcze polską grupę, która wybierała się na załatwione w ostatniej chwili zwiedzanie. Zjedliśmy szybkie śniadanie, a ja poza tradycyjnymi europejskimi daniami, spróbowałem również miejscowych specjałów. Była wśród nich zupa miso, wytwarzana ze sfermentowanej soi. Dobrałem do niej dodatki: owoce morza, wodorosty i coś co przypominało polski groszek ptysiowy. Zupa mi smakowała, choć owoce morza i wodorosty były dość gumowe i mojemu żołądkowi niespecjalnie się to potem podobało.
W śniadaniowym menu były również składniki tradycyjnego japońskiego pojemnika bento, z którego spożywa się posiłek się raczej w porze obiadowej. Są to głównie marynowane warzywa lub owoce (np. umeboshi - okrągłe marynowane śliwki), a obowiązkowym elementem jest też ryż. Co ważne, Japończycy nigdy nie łączą ryżu z innymi składnikami, jak często się to robi w innych krajach. W Europie ryż polewa się gęstymi sosami, nie wspomnę już o hiszpańskiej paelli, która jest jedną wielką mieszaniną ryżu ze wszystkim, co wpadnie kucharzowi w ręce. W Japonii ryż je się oddzielnie. Próbowałem też składników bento, ale nigdy rano nie sięgnąłem po ryby, które były bardzo popularne wśród japońskich gości hotelu. Cóż, może jest to kwestia przyzwyczajenia.
Desery w Japonii są mniej słodkie niż w Europie. Zamiast ciastek, można było pogryzać sprasowane wodorosty. Jeżeli chodzi o różnice w deserach europejskich i japońskich, to najbardziej zaskoczyła nas sytuacja w samolocie w drodze powrotnej. Na deser do wyboru był bardzo słodki sernik lub ryż zawinięty w nori, czyli wodorost. Taka przekąska nie była ani trochę słodka.
Pora śniadania się skończyła, a ja w ostatniej chwili nałożyłem sobie trochę przysmaków i konsumowaliśmy je jeszcze przez 20 minut. Po śniadaniu zrobiliśmy rekonesans okolic hotelu, a po południu wyruszyliśmy na zwiedzanie.
Przed wejściem głównym do tokijskiego ratusza - stąd startuje maraton; Anulka na tle plakatu z kandydaturą Tokio do organizacji igrzysk w 2020 roku, która została przegłosowana pół roku później |
Przeszliśmy ulicami na południe od stacji Shinjuku. Byłem pod wrażeniem, że nawet przy małych, starych domkach panował względny porządek. W wielu innych metropoliach w takich miejscach przeważnie śmierdzi, a śmieci walają się po chodnikach. W Tokio jest porządek i to mimo tego, że przy chodnikach próżno szukać koszy na śmieci. Nie wiem, co oni robią z odpadkami, może zabierają je do domu i wyrzucają. Tutaj są nauczeni, że na ulicach śmiecić nie można.
Doszliśmy do Parku Yoyogi, który mieści wiele atrakcji. Rozpoczęliśmy od okolic Skarbca Meiji. Budynek nam się podobał, miał bryłę charakterystyczną dla tej części świata. Naszą uwagę zwrócił ogromny, zupełnie żółty trawnik. Mają tu chyba taki gatunek trawy, która zimą kompletnie wysycha, by na wiosnę znów się zazielenić. Japończycy czekają na wczesną wiosnę, bo wtedy zaczynają kwitnąć ich słynne drzewa wiśniowe. Niestety, maraton odbywał się 3 tygodnie za wcześnie - wiśnie zakwitły w połowie marca.
Anulka medytuje w parku Yoyogi |
Spod skarbca przeszliśmy parkowymi uliczkami do Świątyni Meiji. Warto odwiedzić to miejsce, bo jest to najważniejsza świątynia shinto w Tokio. Została wniesiona w 1920 roku dla upamiętnienie cesarza Meiji. Shinto ("droga bóstw") jest religią politeistyczną charakteryzującą się wiarą w niezliczoną ilość bóstw (kami). Shinto było religią państwową przez wiele lat, aż do klęski Japonii w czasie II wojny światowej. Po kapitulacji cesarz Hirohito publicznie wyrzekł się wszelkich atrybutów boskości. Shinto jest wyznawane współcześnie, często równolegle z tradycyjnym na dalekim wschodzie buddyzmem. Mimo wszystko, Japończycy są przeważnie ateistami - według badań aż 70-80% mieszkańców Japonii nie wyznaje żadnej religii.
Wedle japońskiej tradycji, świątynia shintoistyczna powinna składać się z pięciu elementów, są to: tori - brama wiodąca do sanktuarium (przeważnie olbrzymia), sando - wysypana białym żwirem kręta ścieżka, temizuya - naczynie na wodę służące do ablucji (rytualnego obmycia ciała), gohei - drewniane podstawki ze zwisającym z nich papierem oraz shintai - relikwie symbolizujące bóstwa.
Przed wejściem na teren świątyni natknęliśmy się od razu na naczynie z wodą. Na dziedzińcu naszą uwagę zwróciły tabliczki, na których wierni wypisują swoje życzenia. Napisy są głównie po japońsku, ale znaleźliśmy też kilka próśb po angielsku. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed wielkim ołtarzem, popatrzyliśmy na figurki bóstw i wyszliśmy z obszaru świątyni główną aleją. Dopiero po skręceniu w lewo mogliśmy zobaczyć tori. Jest rzeczywiście gigantyczna. Dwa olbrzymie bale zostały wykonane z pni 1500-letnich cyprysów, pochodzących z Tajwanu. Ich obwód u podstawy to około 3,5 metra. Dwie dorosłe osoby miałyby problem, żeby je objąć.
Dziedziniec przed kaplicą Meiji |
Życzenia wiernych zapisane na drewnianych tabliczkach |
Brama do Kaplicy Meiji, ustawiona na ogromnych balach |
...dwie osoby o szerokich ramionach może dałyby radę je objąć |
Potem skręciliśmy w prawo i po obu stronach szerokiej alei ukazały się alkoholowe dary dla cesarza Japonii: po jednej stronie rząd beczek wina, podarowanego przez winiarzy z Burgundii we Francji, po drugiej - beczki po sake, tradycyjnym japońskim trunku, zwanym inaczej winem ryżowym. Początkowo myślałem, że sake jest mocniejsze, ale oznaczenia procentowe na etykietach (jedyne zrozumiałe dla mnie wśród japońskich "krzaków") dotyczą tego, jaka część zewnętrznej części ziarna została usunięta przed produkcją trunku. Im więcej, tym lepiej, bo sake jest wtedy bardziej szlachetna. Teść był zdziwiony, gdy podarowaliśmy mu 60% sake, bo podobno smakowała jak woda. Zawartość alkoholu jest rzeczywiście niewielka: 14-20%.
Podarunki dla cesarza od francuskich winiarzy |
Poszliśmy aleją na południowo-wschodni kraniec parku, w kierunku stacji Harajuku. Naszym oczom ukazały się obiekty pamiętające Igrzyska Olimpijskie w Tokio z 1964 roku. Sporo medali zdobyli wtedy nasi reprezentanci, a najbardziej zapamiętamy złote medale Jerzego Kuleja w boksie oraz sztafety 4 x 400 m kobiet. Hala miała z zewnątrz ciekawą architekturę, nawiązującą do tutejszych tradycji. Przed budynkiem piętrzyła się bardzo długa kolejka japońskiej młodzieży, czekającej pewnie na jakiś koncert lub inne wydarzenie.
Obiekty olimpijskie zostaną wykorzystane w czasie IO w 2020 roku. Pół roku po naszej wycieczce do Japonii, Tokio wygrało głosowanie na 125. sesji Międzynarodowego Komimitetu Olimpijskiego i będzie znowu gospodarzem igrzysk.
Poszliśmy dalej na południe i natrafiliśmy na wieżę zegarową przed ratuszem dzielnicy Shibuya. Ten okręg Tokio słynie z centrów handlowych oraz rozrywki. Wieczorami pełno tu młodzieży chodzącej po klubach. Nam rzuciło się w oczy przede wszystkim morze kolorowych neonów i ciekawe wnętrza sklepów. Pośród nowoczesnych budynków uchowało się też kilka tradycyjnych domów z czerwonej cegły.
Kolorowa dzielnica Shibuya |
Anulka przy pomniku Hatchiego, który przez dziesięć lat czekał w tym miejscu na swojego właściciela |
Dla nas największą atrakcją dzielnicy Shibuya był pomnik Hachiko, stojący przed stacją metra. Hachiko był psem rasy akita. Zasłużył się niesamowitą wiernością w stosunku do swojego pana, którego codziennie rano odprowadzał na stację metra i czekał na niego, żeby wrócił wieczorem w to samo miejsce. Nie byłoby w tym może nic bardzo wyjątkowego, ale w 1925 właściciel zmarł nagle w miejscu pracy i nie wrócił już na stację, gdzie czekał na niego wierny pies. Hachiko przez blisko 10 lat przychodził w to samo miejsce przed stacją Shibuya, licząc na to, że jego pan w końcu się pojawi. Mieszkający i pracujący w okolicy ludzie dobrze poznali tego psa i jeszcze przed jego śmiercią postawili mu pomnik, który stoi w tym miejscu do dziś. Na podstawie tej historii nakręcono dwa filmy: japoński z 1987 i amerykański z 2009, w którym w rolę właściciela wiernego psa wcielił się Richard Gere. My oglądaliśmy wcześniej drugi z tych filmów "Mój przyjaciel Hachiko" - prawdziwy wyciskacz łez.
Zauważyliśmy afisz "Hachiko Entrance", który wskazywał na to, że piesek zasłużył sobie nie tylko na pomnik, ale również na nazwę wejścia do metra. Tym razem bez większych problemów poradziliśmy sobie z zakupem biletów, bo mieliśmy już gotówkę. Na stacji panował spory tłok, ale na szczęście interwencja obsługi przy upychaniu tłumu do wagoników metra nie była konieczna. Wcześniej w Internecie oglądaliśmy filmiki, jak w godzinach szczytu panowie w białych rękawiczkach upychają tłum przy wejściu, żeby wykorzystać każdy fragment wolnej przestrzeni w pociągu.
Następny dzień również przeznaczyliśmy na zwiedzanie Tokio. Najpierw przeszliśmy przez park w miejsce startu maratonu pod tokijskim ratuszem. Wjechaliśmy na 45. tego budynku, by podziwiać panoramę stolicy. Pogoda była piękna, więc widoki mieliśmy fantastyczne. Niestety, nie było dobrze widać Fudżi, choć wydawało mi się, że zauważyłem rysy jej kształtu na horyzoncie. Nie była to duża strata, bo najwyższy szczyt Japonii mieliśmy oglądać z bliska 2 dni później.
Co mnie zaskoczyło, to brak jakichkolwiek opłat za wjazd windą na 45. piętro jednej z wież ratusza (my byliśmy na południowej, ale można też wjechać na ten sam poziom północnej). W Nowym Jorku za wjazd na Empire State Building każą sobie słono płacić, trzeba przechodzić kontrolę jak na lotnisku, a i tak do wejścia ustawiają się gigantyczne kolejki. Tutaj nie było żadnych problemów - po prostu wjechaliśmy windą. Pamiątki i kawa są na pewno tutaj znacznie droższe niż gdzieś na dole, ale nikt nam nie każe niczego kupować.
Panorama centrum Tokio z 45. piętra ratusza |
Skorzystałem trochę z dodatkowych opisów przy szybach, dzięki czemu wiedziałem, jakie budynki oglądam. Z zainteresowaniem obejrzałem również ekspozycję dotyczącą konstruowania wieżowców w Tokio. Japonia leży na bardzo aktywnym sejsmicznie terenie (na jej obszarze jest podobno tysiąc trzęsień ziemi rocznie) i budynki muszą być wznoszone w odpowiedni sposób, żeby konstrukcja tłumiła drgania. Budynek chwieje się, ale się nie zawali. Zapewniają to różne rozwiązania - ruchome rolki w fundamentach czy elastyczny szkielet konstrukcji.
Takie środki zapobiegawcze są konieczne, bo Japonia miała w przeszłości bardzo przykre doświadczenia. W czasie trzęsienia ziemi w 1923 roku zginęło 100 tysięcy osób. Obecnie aglomerację Tokio zamieszkuje 12 milionów ludzi i strach pomyśleć, co by było, gdyby silne trzęsienie ziemi miało przewracać budynki. My nie doświadczyliśmy trzęsienia ziemi, ale w poniedziałek, kiedy byliśmy pod Fudżi, w Tokio wystąpiły wstrząsy, szczególnie odczuwalne na wyższych piętrach budynków.
Chcąc dokończyć opis kataklizmów w Japonii, muszę napisać na temat tragedii, która miała miejsce 2 lata przed naszym przyjazdem. 11 marca 2011 roku nad ranem w północno-wschodniej części kraju wystąpiło silne trzęsienie ziemi (9 stopni w skali Richtera). Hipocentrum było położone pod dnem morza, 130 km na wschód od wybrzeża, ale wystąpiło również wiele wstrząsów poprzedzających i wtórnych na tym obszarze. Trzęsienie wywołało olbrzymie fale tsunami (niektóre dochodziły nawet do 30 metrów), które uderzyły w wybrzeże Japonii, siejąc spustoszenie. Zalane zostały duże obszary nadbrzeżne, wybuchło wiele pożarów. Poważną konsekwencją była również awaria w elektrowniach atomowych w Fukushimie, która skutkowała wyciekiem radioaktywnym. Liczba ofiar trzęsienia jest szacowana na 20 tysięcy ludzi, ale skutki zdrowotne tej awarii mogą być w przyszłości bardzo poważne, szczególnie dla dzieci z obszaru Fukushima. Ogromne były również straty materialne, ale Japonia dość szybko pozbierała się po tej tragedii.
Po wizycie na szczycie ratusza wróciliśmy na ziemię, a potem nawet pod ziemię, bo udaliśmy się metrem do dzielnicy Ginza - najbardziej luksusowego regionu w Tokio. Poza wieloma ciekawymi budynkami, naszą uwagę zwróciło również wielkie skrzyżowanie, na którym pasy były namalowane po przekątnej, a ruch pieszych następował w jednym momencie, ze wszystkich kierunków. My mieliśmy mały problem, bo poruszaliśmy się właśnie po przekątnej i musieliśmy nieźle manewrować, żeby uniknąć zderzenia z pieszymi z drugiej przekątnej (dobrym rozwiązaniem byłoby rondo dla pieszych ;-)). Przeszliśmy się po Ginzie, zgodnie ze spacerem opisanym w książkowym przewodniku. Naszą uwagę zwróciła wystawiona tutaj Lancia Ypsilon, oznaczona logiem Chryslera. Widać amerykańskie samochody sprzedają się tutaj znacznie lepiej niż włoskie. W czasie naszych dość długich wycieczek, Anulce udało się namierzyć na ulicach Tokio tylko trzy Fiaty, wszystkie w modelu 500. Potem przeszliśmy się ulicą, którą mieliśmy biec następnego dnia. Była zamknięta dla ruchu, a furorę robił na niej mały kotek, który uciekł właścicielowi z koszyka i nie chciał dalej iść. Sierściuch miał swoje pięć minut, został obfotografowany przez turystów, ale w końcu trafił z powrotem do właściciela.
Ćwiczenia siły rąk przed maratonem - dwa słupki już przekręciłem, został ostatni |
Spacer doprowadził nas do parku Hibiya. Następnego dnia mieli tutaj finiszować zawodnicy z biegu na 10 km. Trasa maratonu szła tutaj wzdłuż parku, na południe, a po zawrotce wracaliśmy znowu tą samą drogą w to samo miejsce i skręcaliśmy w prawo do Ginzy, gdzie mijaliśmy półmetek maratonu. Trasę oglądaliśmy wcześniej na filmie w przyspieszonym tempie, a teraz mogliśmy zobaczyć ją na żywo.
Na kopcu w parku Hibiya |
Przeszliśmy kawałek na północ w kierunku Pałacu Cesarskiego. Jest to główna rezydencja cesarza Japonii od czasu, kiedy stolicę przeniesiono z Kioto do Edo (tę nazwę zmieniono potem na Tokio). Większa część tego terenu jest zamknięta dla osób z zewnątrz. Pałac jest otwarty dla zwiedzających tylko przez dwa dni w roku - w urodziny cesarza i 2 stycznia (nowy rok). Para cesarska ukazuje się wtedy zwiedzającym na oszklonym tarasie.
Ogromny obszar pałacowy mieliśmy obiegać następnego dnia od północy i wschodu między ósmym i dziesiątym kilometrem maratonu. Naszą uwagę zwróciły tutaj ciekawe drzewa. Kiedy na ich tle przebiegała spora grupka biegaczy, przypomniały mi się obrazki z Kenii. Ciekawa jest również ogromna fosa, która otacza obszar pałacowy oraz przepływa przez niego przepływa.
Kenia? Nie, to Japończycy przygotowują się do maratonu przed pałacem cesarskim |
Fosa i fragment pałacu cesarskiego |
Przemieściliśmy się na wschód, w północnej części Ginzy. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Starbucks'ie, skąd mieliśmy widok na ulicę, którą mieliśmy biec następnego dnia. W kawiarni zamówiłem zieloną herbatę, którą podano z mocno spienionym mlekiem. Było to dość dziwne połączenie, ale mnie smakowało.
Po dłuższym spacerze na wschód doszliśmy do mostu nad kanałem, a stamtąd skierowaliśmy się na południe, wzdłuż brzegu. Zatrzymaliśmy się na chwilę w parku niedaleko mostu Harumi Dori, gdzie stała dziwna okrągła rzeźba z jednym otworem po jednej stronie i dwoma po drugiej. Można było przez nią patrzeć na drugą stronę. Na koniec spaceru przeszliśmy mostem Harumi Dori, z którego mieliśmy piękny widok na rzekę Sumida, która niedaleko stąd wpływa do Zatoki Tokijskiej, do Oceanu Spokojnego. Widzieliśmy też most, którym mieliśmy przebiegać następnego dnia na 37. kilometrze maratonu.
Panorama rzeki Sumida |
Weszliśmy do stacji metra Kachidoki i pojechaliśmy różową linią do Parku Ueno. W parku mieści się między innymi Muzeum Narodowe oraz ogród zoologiczny. My nie byliśmy zainteresowani tymi atrakcjami, ale przespacerowaliśmy się po parku. Obejrzeliśmy zarośnięte trzciną jeziorka, zwróciliśmy uwagę na dziesiątki palików, z których prawie wszystkie były zajęte przez mewy. Na wysepce między jeziorami znajduje się ładna świątynia. Potem poszliśmy na północ parku, minęliśmy stadion baseballowy (zaskoczyła mnie popularność tego sportu w Japonii) i doszliśmy do trawników przed Muzeum Narodowym. Nie chcieliśmy wchodzić do zoo, choć kusiła nas stojąca na jego terenie wysoka pagoda. Udało nam się ją obejrzeć zza ogrodzenia. Jest najlepiej widoczna z alei lampionów, na końcu której znajduje się mała świątynia.
Pagoda w parku Ueno |
Wróciliśmy metrem do Shinjuku, a w drodze do hotelu zrobiliśmy zakupy. Tym razem zamiast sushi party urządziliśmy tradycyjne przedmaratońskie pasta party. Wieczorem obejrzeliśmy relację z biegu łączonego (klasyk 7,5 km, łyżwa 7,5 km). Justynie Kowalczyk znowu nie udało się zdobyć medalu - na podium stanęły trzy Norweżki, wygrała Bjoergen.
W nocy znowu słabo spaliśmy i martwiłem się, że nawarstwiające się zmęczenie będzie miało znaczący wpływ na wynik w maratonie. Rano zjedliśmy śniadanie, które z okazji maratonu zostało zorganizowane już o 6 rano. W sali szybko zrobiło się tłoczno od maratończyków. Tego dnia nie eksperymentowaliśmy z miejscowymi specjałami - zjedliśmy tradycyjnie bułki z dżemem. Maraton startował o 9:10, ale w strefie musieliśmy być znacznie wcześniej. Na szczęście z hotelu mieliśmy bardzo blisko - można było spokojnie dojść na piechotę. Oddaliśmy torby do depozytu i na godzinę przed startem weszliśmy do strefy startowej - udało nam się dostać do grupy z numerami zaczynającymi się od B. Przed nami było wprawdzie około 4 tysięcy biegaczy, ale dobre i to.
Mieliśmy na sobie dodatkowe koszulki, które zrzuciliśmy dopiero tuż przed startem. Na ręce założyliśmy przycięte podkolanówki, które sprawdziły się wcześniej na maratonie w Chicago. Niestety, na nogi niczego nie wykombinowaliśmy, w związku z czym mięśnie porządnie nam przez tę godzinę wymarzły. Miałem nadzieję, że będziemy stali w słońcu, ale niestety, było przesłonięte przez wieżowce. Temperatura była podobna, jak w Chicago - może 2 stopnie na plusie. Nie mogliśmy się doczekać startu.
Poniżej znajduje się link do trasy maratonu, zmierzonej przy pomocy aplikacji RunCalc. Można zobaczyć mapę i profil trasy, a także skorzystać z Odtwarzacza Tras RunCalc i obejrzeć zdjęcia z kolejnych odcinków.
Oficjele skończyli swoje przemówienia i w końcu rozległ się sygnał startowy. Ze stojących przy trasie armatek wybuchło konfetti i tak rozpoczęła się pierwsza edycja Tokyo Marathon zaliczana do World Marathon Majors. Minęło trochę czasu, zanim w ogóle ruszyliśmy z miejsca, potem wolno spacerowaliśmy i dopiero po ponad minucie dotarliśmy do linii startu. Niestety, tłum poruszał się powoli i na początku musieliśmy biec slalomem i uważać, żeby się z nikim nie zderzyć. Szybko musieliśmy skręcić w prawo, dalej było tłoczno, ale potem z każdą minutą zaczęło się rozluźniać. Pierwszy kilometr od startu zrobiliśmy wprawdzie w 4:45, ale potem mogliśmy już się zbliżać do naszego docelowego tempa - niewiele ponad 4 minut na kilometr.
Niestety, stanie przez godzinę na takim zimnie miało wpływ na nasz bieg. Mięśnie miałem zupełnie sztywne, za to Anulce strasznie zachciało się iść do toalety i narzekała, że fatalnie jej się biegnie. Na szczęście organizator zadbał o dużą liczbę tojek na początkowych odcinkach trasy. Na szóstym kilometrze Anulka schowała się w toalecie. Ja w tym czasie stanąłem z boku i patrzyłem na kolejnych biegaczy, których wyprzedzaliśmy na ostatnich kilometrach. Niektórzy patrzyli się na mnie ze zdziwieniem, że zatrzymałem się przy trasie i zastanawiam się nad sensem życia ;-)
Na tym przymusowym postoju straciliśmy jakieś 20 sekund, za to Anulka od razu dziarsko ruszyła do przodu i zaczęliśmy znowu odrabiać straty. Szło nam bardzo dobrze, stopniowo przesuwaliśmy się do przodu. Na ósmym kilometrze dobiegliśmy do parku przy Pałacu Cesarskim i obiegaliśmy ten obszar. Dwa kilometry dalej w parku Hibiya finiszowała dycha, w związku z czym część zawodników zwiększyła w tym miejscu tempo. My biegliśmy dalej prosto na południe Hibiya Dori. Po drugiej stronie drogi widzieliśmy pędzących Kenijczyków z czołówki biegu. Po pięciu kilometrach zawróciliśmy i prawą nitką tej szerokiej arterii wracaliśmy na północ. Po lewej stronie widzieliśmy Wieżę Tokijską (wysokość 333 m), którą Japończycy wybudowali w 1958 roku, żeby o kilka metrów przebić paryską Wieżę Eiffla.
18. kilometr, biegniemy w okolicach Tokyo Tower (333 m, wyższa o 9 m od swojego wzoru - paryskiej Wieży Eiffla) |
Skręciliśmy w prawo do Ginzy i minęliśmy półmetek. Widziałem, że nieźle stoimy czasowo i przy utrzymaniu takiego tempa powinniśmy spokojnie połamać 3 godziny. Chwilę potem był skręt w lewo i zaczynał się długi odcinek na północ, choć tym razem trasa nie była idealnie prosta. Tutaj znów minęliśmy się z elitą biegu, która była już znacznie bardziej rozciągnięta.
Tempo cały czas mieliśmy dobre i w końcu dogoniliśmy pierwszą grupę biegnącą na połamanie 3 godzin. Okrążyliśmy jakiś budynek i zaczęliśmy wracać na południe. Anulka narzekała na ból w pachwinie, ale chwaliła się, że ma mnóstwo siły. Ja nie byłem tak pewny siebie, ale ruszyłem za żoną i wyprzedziliśmy wszystkich pacemakerów, którzy prowadzili grupy na 3 godziny (było ich kilku i zmieniali się w paru miejscach na trasie). Pytała się, czy ma jeszcze szanse na życiówkę (2:53), ale uświadomiłem jej, że niestety dzisiaj nie będzie to możliwe.
Tłok przy punkcie odżywiania |
Dobiegliśmy do głównej ulicy Harumi Dori w Ginzie i skręcilismy w nią w lewo, na wschód. Tutaj zacząłem słabnąć - miałem kryzys. Moje tempo spadło, Anulka za to przyspieszyła. Nie miałem nawet okazji, żeby życzyć jej powodzenia w dalszym biegu - była już za daleko. Wiedziałem, że świetnie sobie poradzi i uzyska dobry wynik. Ja martwiłem się o siebie, żeby tylko połamać 3 godziny. W czasie dotychczasowego biegu wyrobiłem sobie skromny zapas, który teraz miałem tracić. Skończyła się idealnie płaska trasa - teraz trzeba było podbiec na kilka wiaduktów. Kilometry wychodziły bliżej pięciu niż czterech minut. Przy każdym oznaczeniu patrzyłem na zegarek i kontrolowałem sytuację. Wiedziałem, że brutto nie połamię 3 godzin, ale netto powinno się udać, a to ten czas jest ważny.
Na ostatnim kilometrze zmusiłem moje nogi do ostatniego wysiłku. Skręciłem w prawo na ostatnią prostą i wbiegłem na upragnioną metę. Netto wyszło 2:59:32 - udało się połamać trójkę. Na mecie przez 3 minuty czekała na mnie Anulka, którą z radością przytuliłem. Jej udało się przyspieszyć w końcówce i pięknie zakończyła bieg. Ja cieszyłem się z połamania 3 godzin w 24. maratonie w życiu, a przede wszystkim z ukończenia szóstego, ostatniego majora.
35. kilometr, za chwilę Anulka zacznie mi odchodzić... |
...i wbiegnie na metę w bardzo dobrym czasie (netto 2:56:13) na 44. miejscu na kilkanaście tysięcy kobiet! |
Spotkaliśmy się 3 minuty później - ja też byłem zadowolony, że udało mi się połamać 3 godziny :-) |
Dość długo szliśmy aleją wśród wiwatujących wolontariuszy. Strefa mety była bardzo dobrze przemyślana, bo najpierw dostaliśmy reklamówkę z jedną butelką wody, a potem zawartość tej torby uzupełnialiśmy kolejnymi fantami - bananami, batonami, napojami izotonicznymi, puszkami z piwem, kremem do masażu. To był świetny pomysł z tą torbą, bo zwykle po maratonie brakuje mi rąk, żeby wziąć to wszystko ze sobą.
Torby z depozytem odbieraliśmy w wielkiej hali, podzielonej na sektory według numerów startowych. Nasze były wyjątkowo wysokie (ze strefy E) i na pewno byliśmy jednymi z pierwszych, którzy odbierali worki w tych strefach (ci zawodnicy przeważnie przybiegali po 4 godzinach). Wolontariusze wiwatowali na naszą cześć, a ja nie musiałem ani sekundy czekać na swój worek, który wręcz sam do mnie przyszedł. Już z daleka krzyknęli mój numer, a kolejne osoby przekazywały między sobą worek, niczym strażacy wiadro w wodą. Super organizacja ;-)
Mieliśmy możliwość zanurzenia nóg w specjalnie przygotowanych pojemnikach, ale nie skorzystaliśmy z tego. Przebraliśmy się i powoli opuszczaliśmy Tokyo Big Sight. Teraz mogłem się naprawdę przekonać, jaki to wielki obiekt. Wycieczka trwała dobre kilkanaście minut, na koniec musieliśmy jeszcze przejść dookoła hale, w których odbywało się Expo.
W ostatniej z nich odbywała się dekoracja zwycięzców. Nagrody podawały gejsze. Tutaj warto napisać kilka słów na temat tej ciekawej grupy kobiet. Nazwa pochodzi od słów gei (sztuka) i sha (osoba). Gejsze muszą przejść najpierw specjalne 6-letnie kursy, po których stają się mistrzyniami w sztuce konwersacji, tańca, śpiewu i gry na tradycyjnych instrumentach japońskich. Widziałem program o kobietach, które decydują się na taką drogę życiową. Bycie gejszą jest naprawdę ciężką pracą. Klienci płacą jednak duże pieniądze - wynajęcie gejszy jest bardzo kosztowne. W rozumieniu europejskim, gejsze są kobietami do towarzystwa, jednak nie prostytutkami - nie oferują usług seksualnych.
Razem z moją gejszą wyszliśmy w końcu z hal Tokyo Big Sight i udaliśmy się na stację kolejową. W pociągu było na szczęście bardzo dużo miejsca. Dwie godziny później w czasie maratońskiego szczytu tłok musiał być potworny.
Metę umiejscowiono na sztucznej wyspie Odaiba; jak widać, w Tokio rosną też pokaźne palmy |
Ostatni pełny dzień pobytu w Japonii przeznaczyliśmy na odwiedzenie góry Fudżi. Zaraz po śniadaniu podjechaliśmy hotelowym busikiem do stacji Shinjuku, a tam w ostatniej chwili udało nam się kupić bilet do miejscowości Kawaguchiko i wsiąść do autobusu. Szybko wyjechaliśmy na autostradę na zachód od Tokio i powoli przybliżaliśmy się Fudżi. Potem wjechaliśmy w góry, a kiedy z nich zjeżdżaliśmy, Fudżi było już na wyciągnięcie ręki. Autobus podjechał jeszcze do lunaparku, a wysiedliśmy 10 minut później przy stacji kolejowej Kawaguchiko.
Stąd mieliśmy świetny widok na Fudżi. Jest to najwyższy szczyt Japonii (3776 m n.p.m.), leży na złączeniu trzech płyt tektonicznych: amurskiej, ochockiej i filipińskiej. Góra jest ogromnym stożkiem wulkanicznym, średnica jego krateru wynosi 500 m, a głębokość - 250 m. Fudżi jest uznawana przez wyznawców shinto za świętą górę, stanowi także bardzo lubiany motyw w sztuce (np. drzeworyty "36 widoków góry Fudżi"). Poza tym, to bardzo popularna atrakcja, odwiedzana latem przez tysiące turystów.
Na miejscu staraliśmy się zorientować, jaka jest możliwość podejścia pod Fudżi. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że o tej porze roku wejście na szczyt w ciągu jednego dnia jest niemożliwe. Szlaki na Fudżi są otwarte latem przez 2 miesiące. Na szczyt prowadzą 4 drogi, z których najpopularniejsza jest Fujinomija, odchodząca od piątej stacji (wysokość 2400 m n.p.m.). Na szczyt Fudżi wychodzi się stamtąd w 4 godziny, a nam pewnie zajęłoby to znacznie mniej czasu. Niestety, w zimie góra jest praktycznie niedostępna. Chcieliśmy podjechać do podnóża i podejść krótki odcinek. Okazało się, że nie jest to takie proste. Droga była odśnieżona tylko do pierwszej stacji, a nie jeździły do niej żadne regularne busy. Postanowiliśmy przynajmniej przespacerować się drogą w kierunku pierwszej stacji.
Wyruszyliśmy spod stacji kolejowej Kawaguchiko na zachód, po czym skręciliśmy w lewo w kierunku Fudżi. Po pokonaniu ponad kilometra przeszliśmy wiaduktem nad autostradą (tzw. Fuji Panorama Line), minęliśmy centrum informacji turystycznej Góry Fudżi i szliśmy dalej w kierunku góry. Trasa nie była specjalnie ciekawa. Musieliśmy iść asfaltem, bo po bokach zalegały zaspy śniegu. Nie było zbyt dużego ruchu - przejeżdżały może 2-3 samochody na minutę. Zdziwiłem się, kiedy jadąca z góry furgonetka wydawała dziwne dźwięki, układające się w melodię. Przypomniało mi się dzieciństwo w Aninie, kiedy samochód rozwożący lody grał charakterystyczną muzykę, żeby zwrócić uwagę mieszkańców (głównie dzieci). Taka strategia marketingowa znacząco zwiększyła jego przychody.
Nie spodziewałem się, że kierowca furgonetki pod Fudżi chciał nam sprzedać lody. Chwilę później zdziwiłem się jeszcze bardziej, kiedy auto osobowe grało identyczną melodię. Podeszliśmy w górę kilkadziesiąt metrów i sprawa się wyjaśniła. Na asfalcie namalowany był klucz wiolinowy, a z boku stał znak z nutką. Przyjrzeliśmy się dokładnie asfaltowi i zauważyliśmy, że był ponacinany. Co pewien czas zmieniała się gęstość, szerokość i głębokość tych nacięć. Były tak skonstruowane, żeby samochód jadący z prędkością 50 km/h (takie było ograniczenie) grał melodię oponami. Uważałem to za świetny pomysł, bo na pewno jest to atrakcja dla turystów i zachęca jednocześnie kierowcę do utrzymywania limitu prędkości. Asfalt był ponacinany tylko po jednej stronie drogi, ale kiedy weszliśmy wyżej, oznaczenia były z kolei po drugiej stronie. Zrobili tak pewnie po to, żeby melodię mogły wygrywać samochody po obu stronach, ale też żeby nie robiły tego jednocześnie w trakcie mijania się. Byliśmy pod wrażeniem pomysłowości japońskich inżynierów drogowych. Ich odpowiednicy w Polsce są przeklinani za konstruowanie dróg w których robią się dziury, a Japończycy leją idealny asfalt, za to sami go dziurawią dla celów artystycznych ;-)
"Grająca droga" prowadząca na Fudżi; japońscy inżynierowie tak ponacilali asfalt, żeby przejeżdżające samochody wywoływały dźwięki, układające się w melodię |
Idziemy i idziemy, a góra jakoś się nie przybliża |
Spacerowaliśmy dalej asfaltem w stronę góry, ale droga zaczęła nam się powoli nużyć. Postanowiliśmy jednak zawrócić przed pierwszą stacją - i tak niewiele byśmy z niej zobaczyli, a stamtąd nie było już dalszej drogi wyżej. Zeszliśmy do centrum turystycznego, gdzie ogrzaliśmy się przy ciepłych napojach. Po dłuższej przerwie w ciepełku poszliśmy z powrotem do centrum Kawaguchiko. Tam naszą uwagę zwróciła ciekawa rzeźba czterech zwierząt: osła, stojącego na nim psa, kota oraz koguta. Na początku nie wiedziałem, co ta rzeźba ma symbolizować, ale potem doczytałem w Internecie i sprawa stała się jasna. Są to "Muzykanci z Bremy" - bohaterowie baśni braci Grimm o tym samym tytule. Zwierzęta uciekły od swych złych właścicieli i szukały nowego domu. Dotarły do samotnej chaty i ustawiły się jeden na drugim, żeby zobaczyć, co dzieje się w środku. Okazało się, że ucztowali tam zbójnicy. Zwierzęta zaczęły wydawać charakterystyczne dla nich odgłosy - osioł wył, pies szczekał, kot miauczał, a kogut piał. Wpadli do izby, wygonili przerażonych zbójników i zamieszkali w chacie - taka historia. W Bremie stoi pomnik tych "czterech muzykantów", a podobny motyw jest wykorzystywany w innych miastach, np. taki pomnik widzieliśmy też później w Rydze.
Zeszliśmy w dół do przystani nad jeziorem Kawaguchi. Załapaliśmy się na statek, który co pół godziny kursuje po jeziorze. Z pokładu mogliśmy podziwiać Fudżi w pełnej okazałości, a także ładne górskie otoczenie jeziora. Wokół niego co roku odbywa się Maraton Góry Fudżi. Moją uwagę zwróciło jednak logo innego biegu - jeden z pasażerów miał na plecaku naszywkę Antarctica Marathon. Zgadywałem, że to jakiś Amerykanin, który biegł na Antarktydzie, a przyjechał również na maraton do Tokio. Okazało się jednak, że to Węgier z Debrecena, Janos Kis, który przebiegł maraton na Antarktydzie w 2005 roku. "Polak, Węgier - dwa bratanki", porozmawialiśmy więc o Antarktydzie, innych maratonach, a także planach biegowych. Okazało się, że Janos wraz ze swoją partnerką wybierali się na Tenzing Hilary Marathon pod Mt. Everest. Też chcielibyśmy tam kiedyś pobiec z Anulką. My z kolei przyznaliśmy się do planowego maratonu w Belgradzie, na co Janos odpowiedział, że to straszna nuda - biega się jedną ulicą w tę i z powrotem. "To chyba był jakiś inny maraton" - zwróciła uwagę partnerka Janosa, na co mnie zapaliła się lampka: "Chyba Zagrzeb?". Faktycznie, trasa w Zagrzebiu nie była zbyt ciekawa, a Belgrad miał być fajniejszy. Mogliśmy tak godzinami rozprawiać o maratonach na świecie, ale nasi rozmówcy udali się w stronę kolejki linowej wjeżdżającej na pobliską górę, a my wróciliśmy do stacji kolejowej.
Widok na Fudżi ze statku na jeziorze Kawaguchi |
Chcieliśmy kupić bilet powrotny do Tokio, ale okazało się, że na stacji nie można płacić kartą. Zdziwiło mnie to, bo okolice Fudżi odwiedzają co roku tysiące turystów, a konieczność zapłaty gotówką za bilety jest bardzo niewygodna dla obcokrajowców. Wskazano nam bank naprzeciwko, gdzie podobno można było wybrać jeny, jednak okazało się to niemożliwe. Dopiero stamtąd skierowano nas pocztę, gdzie był bankomat obsługujący naszą kartę. To niestety było spory kawałek od stacji, a na miejscu dodatkowo zestresowała nas kolejka. Ludzie wpłacali pieniądze do tego bankomatu, a czas odjazdu autobusu zbliżał się nieubłagalnie. W końcu przyszła nasza kolej, szybko wybraliśmy pieniądze i sprintem polecieliśmy na stację. Przy okienku na szczęście nie było kolejki, kupiliśmy bilety i zdążyliśmy wsiąść do autobusu. Potem mieliśmy sporo czasu na oglądanie japońskich krajobrazów, aż w końcu zobaczyliśmy na horyzoncie przybliżająca się stolicę kraju.
Wieczorem zrobiliśmy ostatnie duże zakupy, łącznie z alkoholem, który przywieźliśmy do Polski. Kupiliśmy między innymi butelkę sake i japońskie whisky Suntory. W filmie "Między słowami" Bill Murray grał aktora, który przyleciał do Japonii po to, żeby nakręcić reklamę tego trunku. Wtedy myślałem, że ta marka jest fikcyjna, ale okazało się, że istnieje naprawdę.
Następnego dnia musieliśmy wyjechać z hotelu dokładnie o 7, żeby zdążyć na autobus na lotnisko. Nie załapaliśmy się na ostatnie hotelowe śniadanie, ale zamiast tego Anulka załatwiła dla nas suchy prowiant. Śniadanie zjedliśmy z torebki, w czasie podróży autobusem. Na lotnisko jechaliśmy inną trasą niż poprzednio. Kiedy skierowaliśmy się wzdłuż zatoki na południe, przestraszyłem się, że nasz autobus jedzie na lotnisko Haneda, zamiast na Narita. Po przylocie do Tokio jechaliśmy zupełnie inną trasą, w północnej części miasta. Chwilę potem uspokoiłem się, bo autobus wjechał na ogromny Rainbow Bridge nad Zatoką Tokijską i skierowaliśmy się na wschód, a potem na północ. Dzięki temu, mieliśmy wspaniały widok na panoramę Tokio. Wjechaliśmy na sztuczną wyspę Odaiba w okolicy, gdzie 2 dni wcześniej finiszowaliśmy w maratonie.
Na lotnisko dojechaliśmy bez korków, które tworzyły się w porannym szczycie w przeciwnym kierunku. Zanim autokar wjechał na obszar terminala, przeszliśmy dziwną procedurę kontroli paszportowej, jeszcze w autokarze. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem. Potem nie było już żadnych niespodzianek. W samolocie udało nam się nadrobić trochę zaległości filmowych, a ja znowu ułożyłem kostkę Rubika 5x5x5. Wróciłem do niej po ponad 4 latach, kiedy udało mi się ją pierwszy raz ułożyć po maratonie w Budapeszcie. Po wylądowaniu na lotnisku we Frankfurcie dowiedzieliśmy się, że bieg na 10 km stylem dowolnym na MŚ wygrała Therese Johaug przed Bjoergen. Justyna Kowalczyk zrezygnowała z tego startu. We wtorek wieczorem wylądowaliśmy w Katowicach i pojechaliśmy do teściów po psa.
Ja odetchnąłem z ulgą, że wyjazd w ogóle doszedł do skutku i ostatecznie zrealizowałem swój plan przebiegnięcia wszystkich sześciu World Marathon Majors. Miałem nawet nadzieję, że zostałem pierwszym biegaczem na świecie, który ukończył wszystkie imprezy z cyklu World Marathon Majors. Tak by się stało, gdyby wszyscy dotychczasowi Five Star Finishers, biegnący w Tokio w 2013 roku, dotarli do mety za moimi plecami. Była na to szansa, bo tylko kilku z nich legitymowało się lepszymi czasami w maratonach ode mnie. Niestety, okazałem się nadmiernym optymistą. Ponad 20 minut przede mną (czas netto 2:37:07) na metę przybiegł Węgier Gabor Vas, który wcześniej ukończył wszystkie pięć majorów i w każdym z nich notował wynik poniżej 3 godzin. Vas pobił przy okazji swój rekord życiowy i to dokładnie w swoje 36. urodziny. Co ciekawe, Węgier znalazł wzmiankę na swój temat na mojej stronie i napisał do mnie na Facebooku, żeby również mi pogratulować ;-) W wyścigu o pierwsze miejsce w gronie Six Star Finishers wyprzedził mnie również Duńczyk, Mikael Kristensen. Byłem zatem trzeci, ale nie miało to już jednak dla mnie większego znaczenia. Szybko znalazłem się na liście maratończyków, którzy ukończyli wszystkie sześć World Marathon Majors. W 2013 roku było nas dwunastu, potem ta liczba znacznie wzrosła. Organizatorzy przesłali mi certyfikat ukończenia 6 WMM, a 3 lata później dostałem też medal, złożony z sześciu mniejszych krążków.
Certyfikat za 6 World Marathon Majors |
Z medalem za 6 WMM, który dostałem 3 lata później |
Zbliżenie na medal |
Poza statystycznym osiągnięciem, cieszyłem się z możliwości odwiedzenia Japonii, bo jest to bardzo ciekawy kraj. Uważam, że wielu rzeczy powinniśmy się nauczyć od Japończyków, a ja sam staram się wdrażać pewne ich idee w codziennym życiu.
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin