O mnie Góry Bieganie Relacje Trasy Purchasius


Anna Celińska - relacje Robert Celiński - moje maratony

2012-10-07, Chicago (Stany Zjednoczone)


Świetny ostatni maraton
z cyklu Marathon Majors

Relacja Roberta z jego maratonu nr 76

Czas

Miejsce

%

2:51:43

407 /
37264

1.1


Chicago Marathon był ostatnim z pięciu największych maratonów świata, który pozostawał na moim celowniku. Wcześniej biegałem w Berlinie i Nowym Jorku (2007), Londynie (2009) i Bostonie (2011). Co ciekawe, w żadnym z tych maratonów nie udało mi się połamać 3 godzin. Tej magicznej granicy nigdy nie udało mi się odczarować na ziemi amerykańskiej. Próbowałem w Los Angeles (2006) i wspomnianych wcześniej Nowym Jorku i Bostonie. Marzyłem zatem o uczestnictwie w Chicago Marathon i połamaniu granicy 3 godzin.

Wyjazd udało nam się zaplanować na 2012 rok. Opłaciliśmy wpisowe, kupiliśmy bilety lotnicze. Nie zmieniliśmy planów, kiedy okazało się, że w terminie maratonu odbędą się długodystansowe Mistrzostwa Polski w biegach górskich na długim dystansie. Nie było drogi odwrotu - musieliśmy pobiec w Chicago.

Niestety, na miesiąc przed maratonem Anulce zaczęła się nasilać kontuzja przyczepu w udzie. Musiała sobie zrobić 2 tygodnie przerwy od biegania i nie mogła być dobrze przygotowana do biegu. Na szczęście rehabilitant doprowadził ją do takiego stanu, że mogła wziąć udział w maratonie.

Do Stanów wylecieliśmy dokładnie w moje urodziny, 5 października. Mieliśmy poranny lot z Katowic do Frankfurtu, a stamtąd do Chicago. W czasie lotu "goniliśmy słońce" i straciliśmy tylko 2 godziny - wylądowaliśmy chwilę po południu czasu lokalnego. W czasie lądowania mogliśmy podziwiać z lotu ptaka ogromne Jeziora Michigan oraz przedmieścia Chicago. Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Do naszego hotelu niedaleko lotniska trafiliśmy zapewnionym przez niego busikiem. Apartament zrobił na nas wrażenie - mieliśmy 2 pokoje - sypialny i salon, w każdym telewizor, dużą łazienkę, można było za darmo korzystać z bezprzewodowego Internetu. Chyba nigdy wcześniej nie nocowałem na wyjeździe w lepszych warunkach. Minusem hotelu było jednak to, że był w dużej odległości od centrum, a do stacji metra trzeba było iść na nogach blisko pół godziny. Z tej opcji skorzystaliśmy tylko za pierwszym razem (przy okazji zwiedziliśmy okolicę), potem podjeżdżaliśmy hotelowym busikiem na lotnisko, a tam wsiadaliśmy do metra i jechaliśmy do centrum.

Pierwsze wrażenie z centrum Chicago było pozytywne. Interesująco wyglądała kolejka na estakadzie, którą ciężko sklasyfikować jako metro (subway), gdyż poprowadzona jest na powierzchni, dodatkowo podniesiona ponad ulicę na potężnej, stalowej estakadzie. Kolejka nazywana jest 'L', zarządza nią Chicago Transit Authority (CTA). Najstarsze odcinki powstały w 1892 roku. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Wagoniki cały czas jeżdżą po estakadzie i strasznie hałasują. Najbardziej nowoczesna była "nasza" niebieska linia z lotniska, której tory schodziły pod ziemię w Downtown Chicago.

Ruchliwa estakada kolejki w centrum Chicago, tzw. Loop

Przeszliśmy się chwilę po ulicach Chicago i zrobiliśmy kilka zdjęć. Spacerowaliśmy na południe wzdłuż Millennium Park, skąd 2 dni później startowaliśmy i finiszowaliśmy w maratonie. Spod hotelu Hilton odjechaliśmy w kierunku Marathon Expo zapewnionymi przez organizatora żółtymi szkolnymi busami. Przypomniała nam się droga na start w Bostonie sprzed półtora roku, gdzie poruszaliśmy się podobnym środkiem komunikacji.

Biuro maratonu mieściło się w McCormick Place - wielkim centrum wystawienniczym na południe od centrum, niedaleko China Town. Hala zrobiła na nas wrażenie - była ogromna. Anulka odebrała swój elitarny numer startowy. Wynik 2:53 w Bostonie zaliczał ją do grona Elite Development. Wybrani zawodnicy mieli dla siebie własną strefę - namiot, toalety, zapewnione łatwe przejście do miejsca tuż przed linią startu. Na pewno warto było się ustawić z przodu stawki 40 tysięcy maratończyków (przygotowano ponad 52 tysiące numerów startowych). W 2012 roku pierwszy raz start podzielono na dwie fale - o 7:30 i 8 rano. Mimo wszystko, ostatni zawodnicy w obu falach potrzebowali aż kilkunastu minut, żeby przekroczyć linię startu.

Tak wysoki numer startowy może być szokujący, ale nie w Chicago

Przy stanowiskach odbioru numerów stała tablica systemu ostrzegawczego przed maratonem. Wskazywała zielone pole: "Alert level low". Chodziło tu o brak zagrożenia dla maratończyków, wynikającego ze złych warunków atmosferycznych. Organizatorzy dmuchali na zimne po upalnym maratonie w 2007 roku. Niespodziewanie wysoka jak na październik temperatura (ponad 30 stopni) i duża wilgotność spowodowały, że maraton w Chicago stał się koszmarem, szczególnie dla słabiej przygotowanych amatorów. Biegacze się odwadniali, na punktach nie było odpowiedniej na takie warunki ilości wody i organizatorzy zdecydowali o przerwaniu maratonu w jego trakcie. Wielu wolniejszych maratończyków nie dobiegło wtedy do linii mety. Na szczęście dla nas, 5 lat później warunki zapowiadały się idealnie.

Po odebraniu numerów startowych przeszliśmy się po Expo. Anulka kupiła sobie nowe startówki Mizuno Ronin 4 - następcę modelu, który nabyła półtora roku wcześniej w Bostonie. Biało-czerwone buciki wyglądały bardzo fajnie, a ułożenie elementów przypominało polską flagę. Następnego dnia Anulka ochrzciła je na lekkim treningu, a w niedzielę zostały rzucone na głęboką wodę i przebiegły maraton ;-)

Wśród wielu stoisk na Expo znalazłem logo Marathon Tours - biura, z którym wyjechał na maraton na Antarktydzie. Porozmawiałem z Thomem - dyrektorem biura. Pytałem między innymi o dobre wyniki, które padły ostatnio na Antarktydzie - dwóch zawodników pobiło mój rekord kontynentu z 2008 roku. Okazało się, że od kilku lat trasa maratonu nie było już poprowadzona przez lodowiec Collinsa. Ja musiałem dwukrotnie zaliczyć tę śliską górkę. Teraz trasa była znacznie łatwiejsza i bardziej płaska, stąd lepsze wyniki.

Zeszliśmy do podziemi McCormick Place i wsiedliśmy do pierwszego autobusu, który podjechał na przystanek. Byłem przekonany, że uda się z niego wysiąść gdzieś w centrum, ale okazało się, że jechał on nieco dalej na północ. Mieliśmy zatem nieplanowaną wycieczkę. Przejechaliśmy przy Soldier Field, stadionie, na którym gra drużyna footballu amerykańskiego Chicago Bears. Dalej jechaliśmy na północ szeroką aleją Shore Driver, z której mogliśmy oglądać Jezioro Michigan nocą. Przy brzegu stały zacumowane setki jachtów. Wysiedliśmy trochę na północ od centrum w okolicach ulic Huron, Erie, Ontario, odpowiadającym nazwom wielkim jeziorom w Ameryce Północnej. Przespacerowaliśmy się stamtąd do metra, podziwiając Chicago nocą. Była okazja, żeby zrobić zdjęcia nad Chicago River. Wróciliśmy metrem na lotnisko, a tam złapaliśmy hotelowego busika.

Chicago River nocą

Następnego dnia rano zrobiliśmy sobie krótki rozruch, w czasie którego mogliśmy zrobić trochę zdjęć okolicy. Postanowiliśmy odpocząć przed maratonem i zaplanowalismy luźniejszy dzień. Była okazja do zrobienia zakupów w pobliskim supermarkecie. Mieliśmy tam bardzo szeroki wybór produktów, które kupują Amerykanie. Wiele rzeczy jest znacznie większych niż w Polsce - od kanistrów z mlekiem, po metrowe kości dla psów. Większe są też ubrania, co wynika z tuszy Amerykanów. Wielu z nich ma ogromne problemy z nadwagą. W czasie naszej wycieczki widzieliśmy wiele osób, które z powodu otyłości wręcz nie potrafiły się poruszać o własnych siłach. Na lotniskach były przewożone na wózkach, bo nie dawały rady pokonać kilkuset metrów między bramkami. Problem z otyłością wynika przede wszystkim z niezdrowego jedzenia. Widoczny z okien naszego hotelu McDrive był oblegany przez kolejkę samochodów. Kierowcy kupowali kilka hamburgerów i zjadali je w aucie w drodze do pracy. Dla klientów fast-foodów znajdujących chwilę na posiedzenie w barze jest opcja wielokrotnego darmowego napełniania litrowych kubków słodzonymi napojami. Byłem świadkiem, jak jeden z klientów wypił w ciągu pół godziny ponad litr jakiegoś świństwa, a kolejny litr wziął na wynos. Nic dziwnego, że tacy ludzie przybierają na wadze.

Jeżeli mówiłem o amerykańskiej manii wielkości i samochodach, to trzeba też zwrócić uwagę, że Amerykanie jeżdżą tylko dużymi autami. Dotyczy to nawet centrum Chicago, gdzie lepiej sprawdziłby się mały samochód. Anulce udało się znaleźć w gąszczu czołgów na parkingu jednego małego Fiata 500. Włoska firma próbowała wypromować to auto w Stanach, wydając na kampanię ogromne pieniądze i angażując do reklamy Jennifer Lopez. Nie przyniosło to jednak spodziewanego efektu. Amerykanie nie dali się przekonać do małego samochodu, a szefowa marketingu Fiata została zwolniona ze stanowiska na za nieudaną, kosztowną kampanię.

W markecie kupiliśmy trochę artykułów spożywczych, żeby zrobić sobie pasta party. Anulka wybrała kilka bluzek, kupiliśmy też dwie pary podkolanówek. Były nam potrzebne na następny dzień, bo na maratoński poranek zapowiadano zaledwie 2 stopnie. W podkolanówkach wycięliśmy dziury w miejscu palców i w ten sposób powstały znakomite, ciepłe nałokietniki, które świetnie sprawdziły się na maratonie.

Popołudnie spędziliśmy odpoczywając, a wieczorem wcześnie położyliśmy się spać. Następnego dnia stawiliśmy się rano w recepcji hotelu, skąd wraz z kilkoma innymi maratończykami pojechaliśmy busikiem na lotnisko. Kiedy wysiadaliśmy z metra w centrum Chicago, nadal było zupełnie ciemno. Odprowadziłem Anulkę do namiotu elity. Do startu pozostawało półtorej godziny, ale pożegnaliśmy się już teraz. Miałem zamiar ustawić się z przodu mojej strefy startowej, która graniczyła z poprzedzającą ją Elite Development, gdzie miała wejść Anulka. Dzięki temu, mieliśmy wystartować razem.

Duży zapas czasowy dał mi spokój, ale nie wpłynął korzystnie na moje samopoczucie przed startem. Było bardzo zimno (około 0 stopni Celsjusza) i zmarzłem tak bardzo, że musiałem się schować w niewielkim namiocie. Było tam już sporo biegaczy. Obok mnie stanął między innymi reprezentant jednej ze starszych kategorii wiekowych, który ku mojemu zaskoczeniu miał na sobie koszulkę z polskim orzełkiem. Miałem okazję porozmawiać chwilę z rodakiem, panem Czesławem Nowakowskim z Warszawy. Zaczął biegać w późnym wieku, ale widać było, że bardzo wkręcił się w ten sport. Tydzień później zamierzał przebiec maraton w Toronto. Start w Chicago potraktował chyba treningowo, bo ukończył bieg w czasie 5:41, a miewał już wcześniej lepsze wyniki. Chciałbym mieć zdrowie i możliwości, żeby w jego wieku (65 lat) nadal biegać sobie maratony na całym świecie.

Kiedy wyszedłem z namiotu, na dworze powoli zaczynało się robić szaro. Stanąłem przy wielkiej fontannie w parku i zrobiłem kilka zdjęć. Nie było to łatwe, bo ręce trzęsły mi się z zimna, a przy kiepskim świetle i długim czasie naświetlania, fotografie musiały wyjść rozmazane. Oddałem rzeczy do depozytu i ruszyłem w kierunku startu. Aby utrzymać ciepło, założyłem na siebie koszulkę-sukienkę z biegu na Chroboczą Łąkę w Kozach. Przed tym biegiem zawsze dają nam koszulki XL (nie wiem, dlaczego nie mogą zamówić mniejszych dla biegaczy) i często wykorzystujemy je jako odzież do wyrzucenia przed maratonem. Ręce miałem też opatulone we wspomniane wcześniej podkolanówki, które zamierzałem potem podciągnąć lub zrzucić.

W strefie startowej poznałem kolejnego Polaka, Damiana Bednorza (rozpoznał mnie dzięki koszulce z Kóz). Damian od paru lat mieszkał w Chicago, przebiegł już w Stanach kilka maratonów, miał życiówkę poniżej 2:40 i zamierzał ją tego dnia poprawić. Cieszył się z dobrych warunków, podobno tak dobrej pogody nie było na maratonie w Chicago od kilku lat.

Parę minut przed startem do strefy weszli zawodnicy elity, w tym Anulka, która mi machała. Kiedy zdjęli taśmy, mogliśmy stanąć obok siebie. Wystartowaliśmy zgodnie z planem o 7:30, a za nami prawie 20 tysięcy ludzi. Kolejne 20 tysięcy wystartowało w drugiej fali, pół godziny później.

Poniżej znajduje się link do trasy maratonu, zmierzonej przy pomocy aplikacji RunCalc. Można zobaczyć mapę i profil trasy, a także skorzystać z Odtwarzacza Tras RunCalc i obejrzeć zdjęcia z kolejnych odcinków.

Trasa maratonu w Chicago zmierzona przy pomocy aplikacji RunCalc

Pierwszy odcinek przebiegliśmy w tłumie szeroką, dwupasmową aleją Columbus Drive w Millennium Park i bardzo szybko znaleźliśmy się w tunelu. Tuż za nim przebiegliśmy mostem nad Chicago River i skręciliśmy w lewo w Grand Avenue. Tutaj mieliśmy za sobą pierwszy kilometr, a zauważyłem, że dochodzi już nas grupa pacemakerów na 3 godziny. Dla mnie było to trochę za wolno, Anulka chętnie schowała się za tą grupą. Pożegnałem się z żoną i lekko przyspieszyłem. Minęliśmy znak pierwszej mili, a ja poczułem się już na tyle rozgrzany, że zdjąłem koszulkę z Kóz i wyrzuciłem ją na zakręcie przy State Street. Chwilę potem znów przebiegłem nad Chicago River, po czym minąłem charakterystyczny neon przy teatrze Chicago. Po dwóch milach skręciliśmy w Jackson Blvd., a potem znów na północ w LaSalle Street. 5 km pokonałem w 20:50, ale dobrze mi się biegło i trzymałem tempo 4:00/km. Za Lincoln Park było oznaczenie 10 km - czas 40:51. Potem wracaliśmy na południe. Dołączyła do mnie grupa biegaczy, ubrana w czarno-pomarańczowe stronie Saucony. Trzymali dobre tempo, więc starałem się z nimi utrzymać. Dobiegliśmy znów do centrum i skręciliśmy na zachód. Za rzeką był półmetek maratonu, który minąłem w czasie 1:25:13.

Cały czas biegło mi się świetnie i byłem bardzo zaskoczony moją dobrą formą. Jeden z zawodników grupy Saucony wyglądał bardzo młodo i bardzo przypominał mi Galena Ruppa, zdobywcę srebra na 10000 m na IO w Londynie. Kiedy zmienialiśmy się na prowadzeniu grupy, przybił mi piątkę. Bardziej doświadczony kolega próbował go stopować, ale ten twierdził, że czuje się świetnie. Momentami biegliśmy szybciej niż 4:00/km. Z grupy odpadło dwóch zawodników, a przy kolejnym przyspieszeniu kolegów i ja zrozumiałem, że ta niewielka grupka celuje w czas poniżej 2:50, co nie jest dla mnie realne. Przed biegiem w ciemno wziąłbym wynik 2:55, a zanosiło się, że i tak ukończę ten maraton znacznie szybciej. Pozwoliłem oddalić się grupce na kilkadziesiąt metrów. Oznaczenie 30 km minąłem w czasie 2:00:52, jednak potem troszkę zwolniłem. Zauważyłem jednak, że grupka Saucony wcale się nie oddala, a wręcz zaczynałem się znowu do niej przybliżać.

Przed 35 km wbiegłem do Chinatown. Tutaj przywitało mnie nieco inne otoczenie - fasady budynków o ciekawych kolorach z chińskimi napisami. Byłem w świetnym humorze i odmachiwałem licznym kibicom. Na południu dzielnicy stała grupka Koreańczyków, którzy na środku ulicy postawili magnetofon i tańczyli w rytm piosenki "Gangnam style". Utwór ten zdobył w 2012 niesamowitą popularność, miał ponad miliard odsłon na portalu Youtube. Bardzo rozbawił mnie ten widok, pomachałem wesołej grupie Koreańczyków.

Chwilę potem doszedłem biegacza w polskiej koszulce z orzełkiem. To był Jacek Walasik, dwa lata młodszy ode mnie Polak mieszkający od pewnego czasu w Chicago. Zaczął bieg znacznie szybciej niż ja, po połówce wyprzedzał mnie o ponad 3 minuty. Potem musiał jednak zwolnić i ostatecznie skończył maraton minutę po mnie. Po 35 km biegłem jeszcze trochę wolniej, ale mimo wszystko, nie traciłem mojej pozycji w stawce. Kiedy znów skręcałem na północ w Michigan Avenue, zobaczyłem przed sobą truchtającego chłopaka. To był Galen Rupp - zapłacił na przesadną pewność siebie. Przez kolejne kilometry na Michigan Avenue widziałem przed sobą ostatniego z zawodników Saucony, któremu również nie udało się ukończyć maratonu w zakładanym czasie 2:50.

Nogi nie chodziły mi już tak dobrze i biegłem z prędkością około 4:15/km. Wiedziałem jednak, że dowiozę do mety bardzo dobry czas. Po lewej stronie zobaczyłem znajomo wyglądający kościół św. Marii. Widziałem go na filmach z ostatniej mili maratonu - stąd jest już bardzo blisko. Skręciłem w prawo w Roosvelt Road, prawie ocierając się o barierki. Tutaj jest jeszcze podbieg na wiadukt nad torami kolejowymi, ale potem w dół i w lewo w Columbus Drive na około 250 metrów ostatniej prostej. Dałem z siebie wszystko - wyprzedziłem biegaczkę, której plecy długo oglądałem oraz kilku innych zawodników. Na ostatniej prostej ze zmęczenia zamykałem już oczy. Można było sobie na to pozwolić, bo nie widziałem nikogo na moim torze biegu, a ulica jest bardzo szeroka i ciężko było się z kimś zderzyć. Wiedziałem, że bez problemu połamię 2:52. Byłem bardzo szczęśliwy - to mój najlepszy wynik od 5 lat!

Na finiszu biegłem z zamkniętymi oczami

Mocny finisz sporo mnie kosztował i na mecie przez kilkadziesiąt sekund regulowałem oddech, co rzadko zdarza mi się na maratonie. Leniwym krokiem podążałem wzdłuż Columbus Drive, zaliczając kolejne punkty za metą maratonu: medal, folia, oddanie chipa, picie i jedzenie. Strefa ciągnęła się bardzo długo za metą. Przystanąłem na chwilę, czekając na Anulkę. Miałem nadzieję, że może przybiegła w czasie poniżej 3 godzin. Niestety, czas mijał, a mojej żony nie było widać. Zacząłem marznąć, więc postanowiłem jednak pójść odebrać moje rzeczy.

Trzeba było trochę odstać w kolejce, ale po niecałych kilku minutach odebrałem swój worek. Organizatorzy nie popisali się wyobraźnią przy ustalaniu logistyki odbioru pakietów startowych. Ja miałem numer 1015, który przyznano mi na podstawie ostatnio osiągniętych wyników w maratonie. Podejrzewam, że wszyscy z numerami 1001-2000 mieli dobre życiówki i celowali w wynik poniżej 3 godzin. Jeżeli worki z ubraniami są deponowane co tysiąc według numerów, to nie można być zaskoczonym, że po 3 godzinach do punktu 1001-2000 ustawią się tłumy osób. Ja na szczęście nie załapałem na "minuty szczytu", ale około 10 minut później kolejka do tego punktu liczyła około 40 zmęczonych biegaczy, którzy musieli strasznie długo czekać na odbiór swoich rzeczy. Nic dziwnego, skoro w poszukiwaniu numerów wolontariusze przerzucali worki i nie były one już w żaden sposób uporządkowane w ramach strefy. Cieszyłem się, że przybiegłem szybciej i nie czekałem długo na żonę, bo musiałbym stać w tej kolejce. Anulka miała na szczęście elitarny numer i jej rzeczy były składowane w specjalnym namiocie.

Udałem się w umówione miejsce spotkań w parku. Zostały w nim wydzielone sektory według kolejnych liter w alfabecie. My umówiliśmy się pod "C", jak Celińscy. Rozłożyłem folię i ległem na parkowej trawie. Po jakimś czasie odebrałem gratulacyjnego SMS-a od mojego taty, który śledził wyniki w Internecie. Podziękowałem i zapytałem, jak poszło Anulce. Kiedy podał mi wynik 3:14, to wiedziałem, że żona będzie wkurzona ;-) Niedługo potem stanęła nade mną Anulka. Moje przypuszczenia co do jej nastroju były trafione. Próbowałem ją pocieszać, że przecież bez treningu nie da się uzyskać wymarzonego wyniku, a już sam fakt ukończenia biegu z przyzwoitym czasie jest sukcesem. Poza tym, chyba fajnie było sobie przebiec 42 kilometry po różnych dzielnicach Chicago? Niestety, jakoś nie poprawiłem jej humoru, ale wiedziałem, że gdy emocje opadną, to stwierdzi, że było to na pewno ważne doświadczenie.

Poszedłem jeszcze po darmowe piwo, które musiałem wypić w parkowej strefie dla maratończyków, bo na zewnątrz dostałbym mandat za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. Potem wróciliśmy do hotelu i mimo młodej godziny, nie zamierzaliśmy już wracać do centrum Chicago. Lepiej było się wykąpać, wyspać, zrobić zakupy i zjeść zasłużony obiad. Intensywne zwiedzanie zaplanowaliśmy na następny dzień.

W poniedziałek mieliśmy wylecieć z Chicago do Las Vegas, ale to dopiero późnym wieczorem. Zdeponowaliśmy nasze walizki w hotelu i wyruszyliśmy na całodzienne zwiedzanie Chicago. Zaczęliśmy od punktu, który tylko ja uważałem za atrakcję, ale musiałem to zobaczyć. Chodzi o halę United Center, w której grają koszykarze Chicago Bulls. Stoi pod nią pomnik Michaela Jordana. W dzieciństwie byłem zagorzałym kibicem tej drużyny, a Jordana uważam za najlepszego sportowca w historii, niezależnie od dyscypliny. Jego osiągnięcia były wybite. Podziwiałem go za ambicję i umiejętność oddawania decydujących rzutów w ostatnich sekundach meczu. Jordan jeszcze za życia zdecydowanie zasłużył sobie na pomnik w Chicago. Stojąc pod nim, zrealizowałem część swoich dziecięcych marzeń, żeby choć raz tu przyjechać. To taka mekka kibiców koszykówki.

Pod pomnikiem Michaela Jordana - mojego koszykarskiego idola z młodości
Wieżowce świadczą o tym, że zbliżamy się do centrum

Hala United Center leży na zachód od centrum Chicago. Stąd spacerowaliśmy w stronę Jeziora Michigan ulicą Madison, mijając mniejszą zabudowę przedmieść. Kiedy przeszliśmy nad autostradą, otoczyły nas wieżowce. Za Chicago River mogliśmy obejrzeć kilka historycznych budynków, między innymi Civic Opera Building i wciśnięty między wieżowcami kościół św. Piotra. Przeszliśmy się po centrum handlowym i kupiliśmy jedzenie na wynos w barze sałatkowym. Zasiedliśmy przy stolikach w Millennium Park. Z dwóch stron świata otaczały nas wieżowce, na południe i wschód teren był otwarty. Mieliśmy widok na pobliską Cloud Gate - lustrzaną konstrukcję, w której można było oglądać otoczenie w krzywym zwierciadle. "Brama-chmura" została zbudowana ze stali nierdzewnej w latach 2004-2006, jest więc bardzo młodą konstrukcją. Ładniej wygląda z pewnego dystansu, bo wtedy pięknie odbijają się w niej wieżowce, a nie widać zabrudzeń na powierzchni lustra.

Posilamy się w Millennium Park

Po obiedzie kontynuowaliśmy wycieczkę. Przeszliśmy przez Pritzker Music Pavillon, gdzie odbywają się koncerty. Na Columbus Drive, poza banerami na latarniach, nie było już śladu po wczorajszym maratonie, widzieliśmy za to paradę z okazji Dnia Kolumba (Columbus Day Parade). Odbywa się ona zawsze w drugi poniedziałek października na cześć historycznej podróży Kolumba do Ameryki (do brzegu dobił dokładnie 12 października 1492 rok), przy okazji kultywuje tradycje Włochów mieszkających w USA. Święto nie jest obchodzone we wszystkich stanach i nie wszędzie jest to oficjalnie dzień wolny od pracy.

Przeszliśmy się po ekskluzywnym osiedlu New East Site. Na jego środku jest trawnik, otoczony ze wszystkich stron drapaczami chmur. Doszliśmy do brzegu Chicago River. Można tu wykupić rejs rzeką wśród wieżowców, my wybraliśmy spacer nabrzeżem. Zaprowadził on nas na brzeg jeziora, gdzie były zaparkowane setki jachtów. Wdrapaliśmy się na stary most wzdłuż Lake Shore Drive i przeszliśmy nim na północ. Potem skręciliśmy w prawo w kierunku Navy Pier - ogromnego molo. Obeszliśmy je najpierw od bardziej atrakcyjnej strony południowej, a potem od północnej. Z końca Navy Pier są piękne widoki na nabrzeże Chicago. W oddali widać również inne miasta nad Jeziorem Michigan. Mieliśmy szczęście, że tego dnia była taka piękna pogoda.

Centrum Chicago widziane z Navy Pier

Przespacerowaliśmy się po dzielnicy Streetville i dotarliśmy z powrotem nad Chicago River. To miejsce w okolicach State Street można było oglądać w wielu filmach amerykańskich. Przeszliśmy pod neonem Chicago - tym samym, który mijaliśmy poprzedniego dnia na trzecim kilometrze maratonu. Zapowiadaną gwiazdą wieczoru była Norah Jones, jednak bilety na jej koncert zostały już wyprzedane.

Ostatnie chwile w centrum Chicago spędziliśmy w sklepie, gdzie kupiłem prezenty odzieżowe dla mojego młodszego brata. Ceny markowych ciuchów w Stanach są znacznie niższe niż w Polsce. Potem wsiedliśmy do niebieskiej linii i wróciliśmy na lotnisko, stamtąd busem do hotelu po bagaże i znowu na lotnisko. Odprawiliśmy się sprawnie, choć widzieliśmy, że kilka osób przed nami miało jakieś problemy. Tanie linie Spirit Airlines wymagają odpowiedniej opłaty za bagaż, a my na szczęście mieliśmy wszystko dobrze zarezerwowane.

Samolot wystartował przed 10 w nocy, leciał prawie 4 godziny. Ponieważ między Chicago a Las Vegas są dwie godziny przesunięcia, to do Miasta Grzechu dolecieliśmy przed północą. Jeszcze w powietrzu przywitał nas ładny widok rozpalonych neonów kasyn, a Anulka przegrała już pierwsze dolary na automatach w terminalu. W punkcie wynajmu aut wybraliśmy wielkiego Chevroleta Captiva. Trzeba było się dostosować do warunków amerykańskich, gdzie większość samochodów to małe czołgi. Poza tym, takie duże auto miało być przydatne w kilku miejscach na Dzikim Zachodzie, kiedy poruszaliśmy się po pustynnych, naturalnych drogach.

Pojechaliśmy do centrum Las Vegas, ale stwierdziliśmy, że nie pójdziemy do żadnego kasyna. Ja już zaliczyłem tę atrakcję 6 lat wcześniej, Anulka nie była specjalnie zainteresowana dalszym przegrywaniem. Zamiast tego, postanowiliśmy trochę pojeździć po centrum Las Vegas z otwartymi szybami, żeby poczuć atmosferę miasta. To była bardzo ciekawa wycieczka. Na zewnątrz było ciepło, otaczały nas rozpalone neonami kasyna, a na chodnikach spacerowały setki turystów, przemieszczających się między hotelami i jaskiniami hazardu. Kiedy jechaliśmy wolno główną ulicą (Strip), było dobrze słychać urywki rozmów przechodniów.

Moja relacja z 2006 roku - między innymi Las Vegas, Grand Canyon, Bryce, Zion

Po długiej rundce po centrum postanowiliśmy poszukać noclegu. Chcieliśmy znaleźć coś na obrzeżach miasta. Droga zaprowadziła nas do chińskiej dzielnicy, gdzie nie mogliśmy znaleźć ani jednego hotelu czy motelu. Zawróciliśmy, pojechaliśmy z powrotem do autostrady i wybraliśmy kierunek na Salt Lake City. W stolicy Utah spędziłem kiedyś półtora miesiąca. Nie do uwierzenia, że było to aż 14 lat temu - jak ten czas leci...

Przy jednym ze zjazdów z autostrady znaleźliśmy drogowskazy do kilku hoteli. Zatrzymaliśmy się w jednym z nich. Była już po drugiej w nocy i dopiero teraz mogliśmy się wyspać po intensywnym dniu.

Rano wstaliśmy razem ze słońcem, które leniwie podnosiło nad górami i oświetlało pierwszymi promieniami pustynię w Nevadzie. Na śniadaniu zaskoczyły nas naczynia. Wszystko było plastikowe - od sztućców, przez talerzyki, aż do kubków. Anulka słusznie zauważyła, że robią tak z powodu oszczędności wody. Na pustyni w Nevadzie bardziej ekonomicznie jest utylizować tony plastików, niż myć naczynia w hektolitrach wody. Jest ona tutaj towarem deficytowym. Przypomniałem sobie, że władze Las Vegas dopłacały mieszkańcom za likwidację zielonych ogródków przed swoimi domami i zamianę ich na suche kompozycje, żeby ograniczyć zużycie wody na podlewanie. Prowadzona w XX wieku rabunkowa polityka hydrologiczna w tym rejonie doprowadziła do poważnych deficytów wody. Jeszcze 100 lat temu rzeka Kolorado wpływała do Zatoki Kalifornijskiej. Teraz jej dawne ujście zupełnie wyschło. Oglądałem program nakręcony przez człowieka, który wyruszył kajakiem z pastwisk w Górach Skalistych i płynął z prądem rzeki Kolorado. Oczywiście, nie pokonał całej rzeki, bo musiał ominąć np. tamy za jeziorami Powella i Mead. Opuścił również kajak w Wielkim Kanionie, by przelecieć się samolotem i zaprezentować widzom zdjęcia z góry. Potem, w miarę biegu rzeki, stawała się ona coraz szersza, ale potem wody było paradoksalnie coraz mniej, aż w końcu niedaleko jej dawnego ujścia w Meksyku, Kolorado zamieniła się w bagno pełne śmieci, które kiedyś ze sobą przyniosła. To był bardzo smutny obrazek - miasta na pustyni wyssały z rzeki tyle wody, że nigdy nie będzie już ona taka sama. Żeby nie pogłębiać tego procesu, władze Nevady stosują odpowiednią politykę hydrologiczną, dlatego w hotelowej restauracji jedliśmy śniadanie w plastikach.

Po dość obfitym śniadaniu, wsiedliśmy w samochód i wyruszyliśmy dalej w stronę Salt Lake City. Autostrada prowadziła najpierw przez suchą pustynię i tylko kilka razy przejechaliśmy przez miejskie oazy. W jednej z nich zatrzymaliśmy się w sklepie. Dalsza droga poprowadziła nas przez góry, w których mieliśmy już namiastkę pięknych widoków czekających na nas w parkach narodowych. Niedługo potem przejechaliśmy przez Washington, gdzie na próżno wypatrywaliśmy Białego Domu, po czym zjechaliśmy z autostrady na drogę numer 9, którą sześć lat wcześniej pokonywałem w przeciwnym kierunku. Po krótkiej podróży dotarliśmy do Zion National Park - pierwszego z parków narodowych, który mieliśmy w planie naszej wycieczki. Na bramkach uiściliśmy opłatę za samochód - 25 dolarów. Cena była taka sama we wszystkich parkach - Zion, Bryce Canyon i Grand Canyon. Bilety w każdym przypadku obowiązywały przez 7 dni - można się było zatem porządnie nawiedzać. My niestety nie mieliśmy aż tyle czasu - Zion i Bryce obejrzeliśmy w ciągu jednego dnia. W przypadku Wielkiego Kanionu, opłata była ważna na obydwie części: South Rim i North Rim. Z tej promocji udało nam się skorzystać.

Przez Zion National Park przejeżdżałem 6 lat temu. Jechałem główną drogą, zachwycając się widokami po obu stronach, a zatrzymałem się tylko parę razy. Byłem jednak pewien, że dobrze znam ten park. To trochę uśpiło moją czujność, przez co nie zatrzymaliśmy się w okolicach Canyon Junction, by obejrzeć dolinę Virgin River. Jest to atrakcja, której nie udało mi się kiedyś uświadczyć z powodu ograniczeń czasowych. Podjechaliśmy serpentyną na górę, przejechaliśmy przez wąski tunel i dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Zawróciliśmy, odstaliśmy swoje przed tunelem, którym jechało jakieś większe auto i wróciliśmy na dół.

Udało nam się znaleźć jedno miejsce parkingowe pod Zion Human History Museum. Stamtąd regularnie odjeżdżają autobusy do doliny Virgin River (Rzeka Dziewicza). W międzyczasie obejrzeliśmy okolice muzeum i udało nam się zauważyć naturalny most, który jest widoczny wysoko pod szczytem góry na zachód od drogi. Most jest bardzo wąski i długi. To niesamowite, że taka naturalna konstrukcja jeszcze się utrzymuje.

Na parking podjechał darmowy busik, który zawiózł nas na północ, do końca drogi prowadzącej wzdłuż Rzeki Dziewiczej. To zdjęcie zwane jest Temple of Sinawava. Przeszliśmy się na spacer nad rzekę. Tutaj jej kanion jest już bardzo wąski, a jeszcze dalej na północ strumień przeciska się między wysokimi skałami i bez specjalistycznego sprzętu nie da się tam przejść suchą nogą.

W kanionie Zion nad Virgin River

Przejechaliśmy autobusem dwa przystanki na południe, do The Grotto, skąd wyruszyliśmy na szlak Emerald Pools (Szmaragdowe Baseny). Jego nazwa wzięła się stąd, że droga prowadzi do pięknych oczek wodnych. Żeby je zobaczyć, trzeba się trochę nagimnastykować, bo szlak dla przeciętnego turysty jest dość długi i należy pokonać spore przewyższenia. Na szczęście dla nas nie był to żaden problem. Przeszliśmy mostem nad Virgin River i rozpoczęliśmy wspinaczkę ścieżką, podziwiając przy okazji piękne widoki na kanion i wijącą się w nim rzekę. Szlak poprowadził nas potem między wysokimi skałami, co przypominało mi trasę Maratonu Gór Stołowych, z tą różnicą, że skały w Zion mają czerwony odcień.

Rzeka wije się przez park narodowy Zion, otaczają ją góry pełne atrakcji turystycznych

Doszliśmy do Emerald Pools, a potem wyżej do końca szlaku, gdzie jest ładny górski staw - miniaturowe Morskie Oko. Zeszliśmy szlakiem w kierunku przystanku Zion Lodge. Najciekawszy jest odcinek, kiedy przechodzi się pod wielką ścianą wodospadu. Na szczęście ze ściany nie spływa w tym okresie tak dużo wody. Tylko w jednym miejscu musieliśmy przebiec bardzo szybko, żeby ograniczyć do minimum czas naturalnego prysznica.

Z Zion Lodge przeszliśmy się szlakiem Grotto na północ, choć ten odcinek trochę nas rozczarował. Wróciliśmy busem do samochodu, ostatni raz podziwiając widoki w kanionie Zion. Z parkingu pojechaliśmy znowu główną drogą, a tuż za tunelem zatrzymaliśmy się na parkingu po prawej stronie. Stamtąd udaliśmy się na Canyon Overlook Trail. Szlak prowadził wąską ścieżką, między innymi pod ogromną skałą. Ten odcinek wyglądał trochę jak naturalny tunel na górskiej drodze. Na końcu szlaku był taras z pięknym widokiem na park.

W czasie dalszej drogi na wschód mogliśmy podziwiać po obu stronach ładne widoki na wyrzeźbione przez naturę czerwone kopce. Po opuszczeniu parku dość długo jechaliśmy na wschód, by w końcu dotrzeć do drogi stanowej numer 89, w którą skręciliśmy na północ. W końcu zrobiło się bardziej zielono. Do tej pory na zachodzie Stanów obserwowaliśmy głównie obszary pustynne i górskie. Pamiętam, jak jechałem tą drogą 6 lat temu. Wtedy było już ciemno i nie miałem okazji, żeby podziwiać widoki. Teraz było inaczej. Przed zachodem słońca skręciliśmy w drogę numer 12 i chwilę potem zatrzymaliśmy się przy Czerwonym Kanionie. O tej porze dnia wyglądał wyjątkowo.

Kiedy powoli robiło się ciemno, dojechaliśmy do miasteczka przy Bryce Canyon, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg w hotelu Best Western Bryce Canyon Grand. Był to najbardziej wypasiony hotel, w jakim mieliśmy okazję nocować w czasie tego wyjazdu. Nasz pokój był ogromny i miał 2 łóżka typu king size. Hotel oferował wiele atrakcji, ale nie mieliśmy nawet siły, żeby iść na basen. Mieliśmy za sobą kolejny intensywny dzień, tego dnia Anulka przejechała 450 km, a w międzyczasie dużo też chodziliśmy po górach. Zrobiliśmy kolację, na którą kupiliśmy wcześniej składniki w miejskim markecie i poszliśmy spać.

Następnego dnia jeszcze długo przed świtem zrobiliśmy sobie rozruch. Po wyjściu z hotelu trzeba było się ruszać, bo temperatura oscylowała w okolicach zera. Przetruchtaliśmy drogą 63 na południe w kierunku bramek parku, po czym jeszcze przed nimi skręciliśmy w lewo w drogę prowadzącą do Fairyland Point. Dobiegliśmy do parkingu i stanęliśmy na krawędzi kanionu. Było zupełnie ciemno, ale w świetle gwiazd dało się zobaczyć magiczne kształty pobliskich skał. Kanion Bryce'a na pewno wygląda znacznie ładniej za dnia, ale teraz był za to bardzo magiczny. Pobiegliśmy na południe ścieżką wzdłuż krawędzi, spoglądając co chwila w lewo, gdzie rozciągał się kanion. Do hotelu wróciliśmy tą samą trasą, i w sumie wyszedł nam dystans przeszło 10 km.

Zjedliśmy śniadanie w hotelowej restauracji, najbardziej stylowej spośród oglądanych w Stanach. Klimatu wnętrzu nadawał wielki kominek na środku. Udało nam się znaleźć wolne miejsce, ale 10 minut później nie było już tak dobrze i ludzie oczekiwali na posiłek w kolejce.

Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie Bryce Canyon. Najpierw podjechaliśmy dokładnie w to samo miejsce, w którym byliśmy 3 godziny wcześniej. Tym razem wszystko było widać idealnie. Anulka była pod wyraźnym wrażeniem Kanionu Bryce'a. Pospacerowaliśmy, a nawet pobiegaliśmy sobie po ścieżkach i zrobiliśmy kilka zdjęć. Wsiedliśmy do auta i po przekroczeniu bramek parku dojechaliśmy do kolejnego punktu widokowego - Sunrise Point (punkt wschodzącego słońca). Stamtąd przeszliśmy wzdłuż krawędzi kanionu do Sunset Point (punktu zachodzącego słońca). Na ścieżce było już sporo ludzi. Z Sunset Point odchodził bardzo ciekawy szlak Navajo Loop, który prowadził w dół kanionu i przechodził między wielkimi, wąsko ustawionymi skałami. Mieliśmy trochę czasu i postanowiliśmy przejść się tym szlakiem, który tworzył pętlę i wracał w to samo miejsce.

Anulka zadumana nad pięknem Kanionu Bryce'a
Zeszliśmy w dół kanionu i przeszliśmy bardzo ciekawy szlak Navajo

Na szlaku Navajo Loop mogliśmy się z bliska przekonać, jaką żmudną pracę wykonała erozja i jak niesamowite kształty mogą z tego powstać. Przechodziliśmy przez wąskie, kręte korytarze, pod nawisami skalnymi, zaobserwowaliśmy naturalne drzwi i okna w skałach, kształty grzybów, maczug oraz naturalnej szpiczastej iglicy, tak długiej i wąskiej, że aż trudno uwierzyć, że erozja nie doprowadziła jeszcze do jej upadku.

Obejrzeliśmy Kanion Bryce'a z bliska, teraz czekało nas jego oglądanie z dalszej perspektywy, z różnych miejsc. Wróciliśmy do auta i pojechaliśmy na południe, by zatrzymywać się w kolejnych punktach: Inspiration Point, Bryce Point i Paria View. Potem jechaliśmy dalej na południe, patrząc co chwila w lewo i podziwiając widoki z kolejnych punktów. Zatrzymaliśmy przy Natural Bridge - naturalnym moście. Pamiętam, jak sześć lat temu musiałem się napocić, żeby tu dotrzeć. Z powodu zalegającego śniegu droga była zamknięta dla samochodów i musiałem przez to maszerować kilka kilometrów, by dotrzeć do mostu. Teraz nie było żadnych problemów - obejrzeliśmy most, a potem pojechaliśmy jeszcze dalej, aż do najbardziej na południe wysuniętego punktu widokowego w Kanionie Bryce'a - Rainbow Point.

Naturalny Most w Kanionie Bryce'a

Ostatni raz nacieszyliśmy oczy widokiem i wróciliśmy na północ. Zatankowaliśmy na stacji benzynowej, zrobiliśmy zakupy i wyruszyliśmy w dalszą podróż. To miał być najdłuższy odcinek do przejechania w czasie naszej wycieczki - musieliśmy wrócić na południe w kierunku parku Zion, potem jeszcze dalej drogami 89A i 67, aż do północnej krawędzi Wielkiego Kanionu. Ta trasa liczy 250 km. Potem czekał nas powrót w przeciwnym kierunku drogą 67 (jest ona ślepa, kończy się na krawędzi kanionu), podróż na zachód drogą 89A, przejazd przez pustynię, nad rzeką Kolorado, a potem przez góry do miejscowości Page i stamtąd do miejscowości Kayenta. Ten odcinek liczy dodatkowo ponad 350 km, więc tego dnia mieliśmy do przejechania naprawdę sporo.

Po długiej drodze na południe dotarliśmy do trasy 67, która miała nas zaprowadzić do północnej krawędzi Wielkiego Kanionu. Był to pierwszy odcinek, którym jeszcze nie jechałem. Od razu zaskoczył mnie widok pogorzeliska po obu stronach drogi. 3 miesiące przed naszym przyjazdem ogromne połacie Kaibab National Forest zostały strawione przez pożar. Krajobraz spalonych kikutów drzew utrzymywał się tu przez wiele kilometrów. W końcu dojechaliśmy do celu naszej podróży. Anulka pierwszy raz miała okazję zobaczyć Wielki Kanion. Ja cieszyłem się, że mogłem go obejrzeć od strony północnej. Następnego dnia o tej porze mieliśmy być po drugiej stronie tego cudu natury.

Wycieczka na północną część Wielkiego Kanionu Kolorado

Wróciliśmy tą samo trasą, po czym skierowaliśmy się na wschód drogą 89A. Przejechaliśmy przez piękną pustynię i zatrzymaliśmy się na chwilę przy dziwnych zabudowaniach indiańskich. W Marble Canyon przejechaliśmy przez most nad rzeką Kolorado. Tutaj jej koryto nie było bardzo głębokie, ale kilkadziesiąt kilometrów na południowy-zachód rzeka wbija się w płaskowyż Wielkiego Kanionu i tam jest ledwie widoczna z krawędzi, znajdującej się 1500 metrów nad poziomem koryta. Przekroczenie mostu na Kolorado było symboliczne w kontekście przemieszczenia się z North Rim na South Rim. Pokonanie tej trasy samochodem zajmuje bardzo dużo czasu, a przecież krawędzie kanionu wydają się tak blisko siebie.

Pustynia też jest piękna

Droga 89A prowadziła dalej na południe, ale potem zawróciliśmy, podjechaliśmy mocno pod górę i kierowaliśmy się na północ drogą 98 w stronę miejscowości Page. Minęliśmy Horseshoe Bend (Zakręt Podkowy) - miejsce, w którym koryto rzeki Kolorado układa się w kształt podkowy. Ten ciekawy punkt znajduje się kilka kilometrów na południe od miejscowości Page. W 1966 roku w pobliżu Page ukończono budowę tamy Glen Canyon Dam, w następstwie czego rzeka Kolorado zalała olbrzymi kanion i utworzyła w nim Jezioro Powella. Nie mieliśmy już specjalnie ochoty, żeby zatrzymywać się nad jeziorem (ja widziałem je 6 lat wcześniej) i jechaliśmy dalej na wschód drogą 98 w kierunku miejscowości Kayenta, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Po drodze można skręcić w prawo w kierunku Kanionu Antylopy. Jest to magicznie miejsce w środku pustyni. Kanion szczelinowy przypomina bardziej jaskinię o wąskim prześwicie w suficie. Taki twór powstał na skutek silnej erozji piaskowca Navaho. Był często zalewany wodą silnego potoku płynącego do rzeki Kolorado, dzięki czemu ściany kanionu mają gładkie, faliste kształty. My niestety nie mieliśmy wtedy czasu, żeby jechać do Kaniony Antylopy. Odwiedziliśmy go za to 2 lata później.

Nasza wycieczka z 2014 roku - między innymi Kanion Antylopy, Horseshoe Bend i Arches National Park

Robiło się już ciemno, Anulka prowadziła i czuła się zmęczona najdłuższą wycieczką w czasie tego wyjazdu. Obiecałem jej, że w Kayencie kupimy sobie wino i zrelaksujemy się w pokoju hotelowym.

Niestety, nie mogłem dotrzymać danej obietnicy. Zdziwiłem się, że w supermarkecie w Kayenta można kupić wszystko, poza alkoholem. Poza nami, w całym sklepie nie było ani jednego białego człowieka - sami Indianie. Spytałem ekspedientki, gdzie można tu kupić alkohol, a ona uśmiechnęła się i powiedziała, że w najbliższej odległości nie ma na to żadnych szans. Liczyłem jeszcze na to, że alkoholu można będzie się przynajmniej napić w hotelowej restauracji. W folderze przeczytałem "W naszej restauracji możecie się Państwo delektować pysznymi drinkami ...bezalkoholowymi" :-/ W tej sytuacji nie było możliwości, żebyśmy napili się wina.

Potem doczytałem w Internecie, że lokalne władze wprowadziły całkowity zakaz sprzedaży alkoholu na terenie Rezerwatu Navaho. Obejmuje on ogromny obszar, ograniczony miejscowościami: Flagstaff, Page, Montezuma Creek, Farmington, Crownpoint, Window Rock. Żeby wydostać się z rezerwatu z Kayenta, trzeba by było jechać jakieś półtorej godziny. Wprowadzenie prohibicji było argumentowane tym, że Indianie często popadali w alkoholizm i jedynie całkowity zakaz sprzedaży alkoholu wymuszał na nich abstynencję. Cóż, musieliśmy się dostosować do lokalnych reguł.

Następnego dnia rano zrobiliśmy sobie krótki rozruch po pustyni w okolicach Kayenta. Potem pojechaliśmy drogą 163 do Doliny Pomników. Widoki wzięte żywcem z westernów zrobiły wrażenie na Anulce. Po przejechaniu przez miejscowość Mexican Hat dotarliśmy do Meksykańskiego Kapelusza - wielkiej płyty, cudem utrzymującej równowagę na wąskim podparciu. Zrobiliśmy sporo zdjęć w okolicach tego cudu natury. Ostatnim punktem naszej wycieczki była Dolina Bogów, którą reżyser John Ford upodobał sobie jako plan wielu swoich westernów.

Poranny trening na pustyni koło indiańskiej miejscowości Kayenta
Trzy kapelusze - Anulki, Meksykanina i mój ;-)
Dolina Pomników przed nami - w tych okolicach kręcono słynne westerny

Tutaj zawróciliśmy i kierowaliśmy się drogą 163 z powrotem na południowy-zachód. Przejechaliśmy przez Kayenta i dalej na zachód, w kierunku Wielkiego Kanionu. Po drodze pokazałem Anulce warsztat w Tuba City, w którym 6 lat wcześniej wymieniałem przeciętą na pustyni oponę.

W miejscowości Cameron skręciliśmy w prawo w kierunku Wielkiego Kanionu. Droga pięła się pod górę, a my po prawej stronie mogliśmy podziwiać pustynię i wielkie kratery, wyrzeźbione przez dopływ Kolorado. W końcu dojechaliśmy do bramek parku narodowego, gdzie pani ucieszyła się, że mamy już bilet, kupiony dzień wcześniej na North Rim. Mogliśmy dzięki niemu wjechać również do South Rim.

Pierwszym punktem widokowym był Desert View, w którym stoi wieża obserwacyjna, wybudowana w 1932 roku. Desert View jest najdalej na wschód wysuniętym punktem widokowym przy South Rim. Od rozwiniętej Grand Canyon Village dzielą go aż 32 km. Z tego punktu dobrze widać wpływającą do kanionu rzekę Kolorado, a także pustynię na wschód od płaskowyżu, którą jechaliśmy poprzedniego dnia. W Desert View spędziliśmy sporo czasu, weszliśmy na wieżę obserwacyjną i zrobiliśmy dużo zdjęć.

Klasyk i pewnie nuda, ale wspólne zdjęcia na tle Wielkiego Kanionu trzeba było sobie zrobić (widok z Desert View)

Zatrzymaliśmy się też tabliczce informacyjnej, ostrzegającej przed lekkomyślnością w kanionie. Stoją one w kilku punktach w South Rim, bo taką samą zapamiętałem przy Hermit's Rest. Na tabliczce przedstawiony jest przykład Margaret Bradley, która w 2004 roku przebiegła w bardzo dobrym czasie Boston Marathon, a latem tego samego roku wybrała się na wycieczkę do Wielkiego Kanionu. Z powodu złej organizacji wyprawy, dziewczyna umarła z wycieńczenia. Anulka zastanawiała się, jak to możliwe, że turyści weszli do kanionu bez mapy i nie zabrali ze sobą odpowiedniego ekwipunku, skoro wiadomo, że latem w kanionie temperatura przekracza 40 stopni Celsjusza. My mieliśmy dobrze zaplanowaną wycieczkę i nie musieliśmy się martwić upałami. Bardzo liczyliśmy na dobrą pogodę następnego dnia, żeby zobaczyć kanion w pełnej okazałości.

W czasie dalszej drogi tylko raz zatrzymaliśmy się po drodze przy jednym z punktów, a potem dojechaliśmy do Grand Canyon Village. Tam obejrzeliśmy mapy i zrobiliśmy zakupy. Anulka dostała ode mnie fajną bluzę z kapturem z wielkim napisem "Grand Canyon" :-)

Nasz hotel mieścił się w miejscowości Tusayan, na południe od South Rim, poza granicami parku narodowego. Nie udało mi się załatwić noclegu w samym parku, ale i tak lokalizacja była bardzo dobra - 10 minut jazdy od krawędzi kanionu.

Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie rano, żeby być pierwszymi turystami w kanionie. Kiedy dojechaliśmy do krawędzi, zaczynało się robić szaro. Wycieczkę rozpoczęliśmy w okolicach Yaki Point, skąd schodzi South Kaibab Trail. Czekał nas długi zbieg (prawie 1500 m różnicy wzniesień) do rzeki Kolorado. South Kaibab Trail kończy się przy czarnym moście na Kolorado, a potem przechodzi w North Kaibab Trail, którym można wybiec na północną krawędź. Jest to najbardziej popularny szlak, którym można zrobić niesamowitą trasę Rim to Rim (R2R). W ciągu jednego dnia zbiega się z jednej krawędzi kanionu do rzeki Kolorado, po czym wybiega się na przeciwległą krawędź. My niestety nie mieliśmy czasu na takie zabawy i zamiast tego zrobiliśmy sobie bieg Rim to Colorado to Rim (R2C2R), ale innymi szlakami - zbiegliśmy South Kaibab Trail, a z powrotem na południową krawędź wybiegliśmy Bright Angel Trail. Jest to bardzo ciekawa trasa, jednocześnie dogodna logistycznie. Przebiega się nad rzeką Kolorado czarnym mostem, potem obok kempingu przy rzece, dalej wraca się na południowy brzeg srebrnym mostem, biegnie się wzdłuż Kolorado, a potem wraca się do góry na południową krawędź. Po skończeniu wycieczki w Grand Canyon Village wystarczy pokonać prawie płaski odcinek niecałych 5 km wzdłuż krawędzi Kanionu i jesteśmy z powrotem przy samochodzie.

Kochanie, nie skaaaaaacz!
W czasie zbiegu mogliśmy się cieszyć porannym słońcem
Konie łby pospuszczać, czy konie mnie słyszą?!
Zbiegliśmy do Kolorado - most kończący szlak South Kaibab
Szlak dość długo prowadzi wzdłuż rzeki Kolorado, w tle dwa mosty, którymi biegliśmy
Fajnie się zbiegało, a teraz trzeba zasuwać 1400 metrów przewyższenia pod górę :-/

Wycieczka nam się udała. Pogoda była lepsza, niż zapowiadano, a w czasie zbiegu mogliśmy nawet ogrzać się w promieniach słońca wstającego nad Wielkim Kanionem. W połowie naszego podejścia pogoda się popsuła i zaczęło trochę padać, ale i tak było fajnie.

Anulka szczegółowo opisała naszą wycieczkę - obszerny tekst i więcej zdjęć można znaleźć w jej relacji:

Relacja Anulki z wycieczki do Wielkiego Kanionu

Anulka zatrzymała się na herbatę w Bright Angel Lodge (w tym pensjonacie mieszkałem 6 lat wcześniej), a ja pobiegłem szybko do samochodu i podjechałem po żonę do Grand Canyon Village. Wieczorem zrobiliśmy zakupy w Tusayan i kupiliśmy między innymi piwo z miejscowego browaru. Byłem bardzo zadowolony, że udało nam się w stu procentach zrealizować plan wycieczki.

Następnego dnia wstaliśmy jeszcze wcześniej niż przed wycieczką do Wielkiego Kanionu, bo musieliśmy zdążyć na lot z Las Vegas. Przejechaliśmy z Tusayan do Williams, po drodze tankując samochód. Mieliśmy opcję, że możemy go zostawić z niepełnym bakiem, z czego skorzystaliśmy. Z Williams jechaliśmy na zachód, a słońce powoli wstawało za nami. W Kinoman obraliśmy kierunek na Las Vegas. Była to dokładnie ta sama trasa, którą pokonałem 6 lat wcześniej, ale w przeciwnym kierunku. Widoki nie były tu zbyt ciekawe - zwykła pustynia.

Przejechaliśmy mostem nad Kolorado, a po prawej stronie mieliśmy Tamę Hoovera. Zjechaliśmy z drogi, ale nie dojechaliśmy do tamy, tylko zatrzymaliśmy się na parkingu, z którego był piękny widok na Jezioro Mead, które powstało w 1936 roku po wybudowaniu na Kolorado Tamy Hoovera. Była ona wtedy największą na świecie elektrownią wodną, jak i w ogóle największą konstrukcją betonową.

Jezioro Mead powstało po wybudowaniu Tamy Hoovera na rzece Kolorado

Popatrzyliśmy na ogromne jezioro i zrobiliśmy trochę zdjęć. Szybko dojechaliśmy do Las Vegas, a ponieważ mieliśmy zapas czasu, Anulka zaproponowała, żeby się jeszcze przejechać po Mieście Grzechu. Tak też zrobiliśmy - dojechaliśmy aleją Flamingo i skręciliśmy w lewo przed słynnym kasynem Bellagio w Las Vegas Blvd (Strip). Przejechaliśmy na południe, mijając po drodze niesamowite kasyna: Monte Carlo, New York, MGM, Luxor, Mandalay Bay.

Kasyno i hotel Nowy Jork w Las Vegas - jak widać, Miasto Grzechu jest też ładne za dnia

To były ostatnie punkty turystyczne naszej wycieczki. Bez problemu znaleźliśmy miejsce, w którym oddaliśmy samochód i przejechaliśmy busikiem na lotnisko. Nie było żadnych problemów z naszym lotami - wylecieliśmy do Chicago, a tam późnym wieczorem przesiedliśmy się w samolot do Frankfurtu. W niedzielę wieczorem wylądowaliśmy bezpiecznie w Katowicach. Podróż z dwiema przesiadkami była na pewno męcząca, ale przyćmiły to wrażenia z udanego wyjazdu ;-)

Galeria zdjęć z wyjazdu do USA

Fajny film autorstwa Krzyśka "Kropeczki" Nigota z naszego wyjazdu do Stanów



Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin