O mnie | Góry | Bieganie | Relacje | Trasy | Purchasius |
Czas | Miejsce | % |
---|---|---|
3:59:25 | 178 / | 5.8 |
|
Jungfrau Marathon jest kultowym maratonem górskim i odkąd zacząłem startować w górach, bardzo chciałem w nim pobiec. Tak się złożyło, że w 2012 miały się tu odbyć mistrzostwa świata w biegach górskich na długim dystansie. Nie zastanawiałem się długo i dokładnie 5 października 2011 roku sprawiłem sobie prezent na 32. urodziny i zapisałem się na ten bieg. Nie odstraszyło mnie dość wysokie wpisowe - 120 euro. Uważam, że jest warte takiej imprezy. Anulka trzeci raz z rzędu wygrała Bieg Marduły w Zakopanem, została wysokogórską mistrzynią Polski 2012 i tym samym zakwalifikowała się na mistrzostwa świata. Do Interlaken wybieraliśmy się oboje.
W ramach przygotowań, na 2 miesiące przed Jungfrau, przebiegliśmy inny górski maraton w Szwajcarii - Zermatt. Trasa obu tych biegów jest dość podobna, praktycznie przez cały czas prowadzi pod górę, a meta znajduje się na dużej wysokości. Zermatt Marathon uważam za nieco trudniejszy bieg. Trasa na początku jest bardziej stroma, znacznie mniej jest asfaltu. Ostatnie kilometry biegu to prawdziwa masakra - podchodzenie na takiej wyrypie jest bardzo ciężkie. W Zermatt Marathon nie udało nam się połamać 4 godzin. Anulka nabiegała 4:01, ja 4:04. Trasa Jungfrau Marathon jest nieco łatwiejsza. Na początku robi się kółeczko po ulicach Interlaken, a do 10 km jest praktycznie płasko. Potem trasa pnie się lekko pod górę asfaltem, czasem ubitą drogą. Dopiero po 26 km w Lauterbrunnen zaczyna się prawdziwy bieg górski. Przez 15 km zdobywa się 1400 metrów przewyższenia. Mimo wszystko, oboje liczyliśmy na to, że w Jungfrau Marathon uda nam się połamać 4 godziny.
W 2012 roku impreza została podzielona na dwa dni. W sobotę odbywały się mistrzostwa świata kobiet, w niedzielę - mężczyzn. Reszta amatorów mogła się zapisać na oba terminy. W sumie w maratonie miało wystartować prawie 8 tysięcy osób, podzielonych równo na dwie tury. Ja początkowo zapisałem się na termin niedzielny, ale wolałem pobiec z żoną i chciałem się przepisać na sobotę. Niestety, nie było to możliwe, bo na ten termin było więcej chętnych.
Na miesiąc przed maratonem sytuacja nieco się zmieniła. Okazało się, że polscy kadrowicze "posypali się" i było niewielu chętnych do startu w mistrzostwach świata. Z kobiet miały jechać tylko Anulka i Tosia Rychter (trzecia w Biegu Marduły), a z mężczyzn w końcu nie pojechał nikt. Ponieważ zgłoszenie polskiej ekipy zostało złożone dużo wcześniej, to dyrektor drużyny, Andrzej Puchacz, podjął decyzję o powiększeniu drużyny o amatorów, którzy już wcześniej zgłosili na Jungfrau Marathon. W reprezentacji mieli pół-oficjalnie wystartować ja i Robert Gudowski, który z kolei jechał do Interlaken przede wszystkim po to, żeby przejąć flagę organizatora długodystansowych mistrzostw świata. W 2013 roku ta impreza miała się odbyć w Szklarskiej Porębie w ramach Maratonu Karkonoskiego, który był organizowany właśnie przez Roberta.
Udział w reprezentacji to dla mnie przede wszystkim duży zaszczyt. Chciałem pobiec jak najlepiej i nie zameldować się na mecie na szarym końcu. Wiązały się z tym również pewne przywileje, jak możliwość darmowego noclegu z innymi reprezentacjami w schroniskach. Andrzej zrobił też sprytną kombinację i przekazał część już dawno opłaconego przeze mnie wpisowego na koszty związane ze zgłoszeniem reprezentacji i zwrócił mi część tych pieniędzy. Byłem mu za to wszystko bardzo wdzięczny. Wprawdzie PZLA nie zrekompensował Anulce kosztów podróży, jak miało to miejsce na rozgrywanych tydzień wcześniej alpejskich MŚ we Włoszech, ale za to Andrzej ulżył nam finansowo przynajmniej w ten sposób.
W tej sytuacji, byłem niejako zmuszony, żeby jednak wystartować w niedzielę. Wyjazd musieliśmy zaplanować tak, żeby w piątek po południu być już w Interlaken, a wrócić zamierzaliśmy w poniedziałek wieczorem, żeby rano wybrać się jeszcze na wycieczkę w góry. Wykupiliśmy bezpośrednie loty z Katowic do Monachium w piątek o 6 rano, a powrót tą samą trasą zaplanowaliśmy na poniedziałek o 21:40. Na miejscu mieliśmy się poruszać wynajętym na lotnisku samochodem.
Na lotnisko musieliśmy wyjechać o nieludzko wczesnej porze. Samolot odleciał planowo i rano byliśmy w Monachium, gdzie odebraliśmy auto. Trafił na się srebrny Citroen C3. Niestety, nie miał szwajcarskiej winietki, którą wykupuje się na rok. Jeżeli ktoś wcześniej jechał wynajętym autem do Szwajcarii, to moglibyśmy z tego skorzystać i trochę zaoszczędzić dzięki takiej naklejce. Niestety, nie wszystkie firmy wynajmujące auta ewidencjonują takie informacje.
Prowadziłem samochód i choć mieliśmy drobne problemy z orientacją na obwodnicy Monachium, to jakoś udało nam się wyjść z opresji. Dotarliśmy do Liechtensteinu i przejechaliśmy przez to malutkie księstwo. Tam też kupiliśmy szwajcarską winietkę. Stwierdziliśmy, że mamy trochę czasu i postanowiliśmy dojechać do Interlaken nieco okrężną, ale za to bardzo panoramiczną drogą. Skierowaliśmy się na Chur. Minęliśmy drogę, która prowadzi do Davos - kolejnej miejscowości, gdzie odbywa się kultowy maraton górski. W Chur odbiliśmy na zachód i dalej jechaliśmy ciekawą drogą w górach. Prawdziwe widoki zaczęły się dopiero, kiedy minęliśmy drogę numer 2. Wspięliśmy się na niesamowitą przełęcz Furkapass na wysokości ponad 2436 m n.p.m. Widoki z przełęczy były wspaniałe - widzieliśmy czterotysięczniki, pod którymi mieliśmy wkrótce pobiec. Widać, że ta panoramiczna droga Furkastrasse jest bardzo popularna wśród turystów, a niektórzy jeżdżą tu nie po to, żeby przemieścić się z punktu A do B, tylko żeby podziwiać widoki z okien swojego samochodu czy z siedzenia motocykla, zatrzymać się na chwilę na parkingu, popatrzeć, porobić zdjęcia. Obok nas zatrzymała się para, która jeździła bardzo ekskluzywnym sportowym autem. Pan dał mi swojego iPhone'a i poprosił, żeby zrobić im zdjęcie na tle gór. Za chwilę zrewanżowali nam się podobną fotką, którą zrobili naszym aparatem.
W drodze do Interlaken - przełęcz Furkapass na wysokości 2436 m n.p.m. |
Opis szczytów na lewo od mojej głowy, widać wierzchołek Moncha, źródło: www.swiss-panorama.gallery |
Górskie jeziorko po drodze |
Z przełęczy zjechaliśmy w dół na zachód, by w niewielkim miasteczku w dolinie odbić w prawo i znowu wspiąć się na wysoką górę. Stamtąd najbardziej zapamiętałem urocze jezioro o krystalicznie czystej wodzie. W niższych partiach też było kilka zbiorników wodnych. W końcu dojechaliśmy do Interlaken i skręciliśmy do Wilderswil, gdzie reprezentacje miały swój pensjonat. Co ciekawe, gospodarze mistrzostw i kilka innych zaprzyjaźnionych ekip miały zapewniony ekskluzywny hotel w centrum Interlaken, za to reprezentacje krajów uważanych na gorzej rozwinięte (np. Rosji czy krajów afrykańskich) spały w nieciekawym hotelu. W naszym pensjonacie ulokowano większość ekip. Nie miał zbyt wysokiego standardu - pokoje były 4-osobowe, łazienki na korytarzu. Darowanemu koniowi nie zagląda się jednak w zęby ;-) Niektóre ekipy zrezygnowały z darmowego pobytu w pensjonacie i załatwiły sobie lepszy nocleg na własną rękę. Tak było chyba z dwiema Dunkami, które zostały ulokowane w pokoju z Anulką i Tosią, ale nie pojawiły się w pokoju. Dzięki temu, nasze dziewczyny miały cały pokój dla siebie. Ja spałem w pokoju z Andrzejem, Robert z żoną wynajęli dwójkę w innej części pensjonatu. Ja oczywiście też wolałbym spać z żoną, ale okoliczności sprawiły, że już nie chcieliśmy z tym kombinować. Przede wszystkim, nie wiedzieliśmy, czy Dunki nie pojawią się jednak w pokoju i Anulka nie chciała zostawiać Tosi samej.
Przy naszym hotelu, w tle za flagą widoczny szczyt Jungfrau (4158 m n.p.m.) |
Z hotelu mieliśmy wspaniały widok na dolinę, którą mieliśmy biec oraz na jej najwyższe szczyty - od lewej: szczyt Eigeru (3970 m n.p.m.), dalej Monch (4107), charakterystyczny mała wypustka na przełęczy Jungraujoch (3454), na którym byliśmy następnego dnia oraz najwyższy Jungfrau (4158), od którego wzięła się nazwa maratonu. Nie mogliśmy się doczekać, aż zobaczymy te wszystkie góry z bliska.
Na razie czekaliśmy na resztę ekipy, siedząc nad hotelowym basenem. Wygrzewały się tam też Amerykanki, na które powinienem wtedy bardziej zwrócić uwagę. To one odegrały główną rolę w rozgrywanych następnego dnia mistrzostwach świata. Zgarnęły złoto i brąz indywidualnie, a także wygrały klasyfikację drużynową.
W końcu w pensjonacie pojawiła się cała nasza ekipa - Andrzej, Tosia i Robert z żoną Magdą. Dostaliśmy numery startowe i pakiety. Byłem bardzo zaskoczony, bo na moim numerze nie było żadnych cyfr, tylko napis "CELINSKI". Pierwszy raz w życiu miałem elitarny numer startowy ;-)
Pojechaliśmy do centrum Interlaken na wielki plac, na którym stoi olbrzymi namiot (po niemiecku Das Zelt). Najedliśmy się do syta na pasta party. Spotkaliśmy znajomych z Polski: Mirka i Julię, poznaliśmy też kilka innych osób, między innymi Wojtka, który opowiedział nam parę ciekawych historii o swoim bieganiu i górach. Wróciliśmy do Wilderswil, ale ciężko było dojechać do naszego hotelu, bo główna ulica została zablokowana z powodu wieczornego koncertu. Na szczęście Andrzej wyprowadził nas z opresji i nawigował przy objeździe.
Następnego dnia zjedliśmy wczesne śniadanie i załapaliśmy się na pierwszego busa, który jechał na start do Interlaken. Dziewczyny miały masę czasu na rozgrzewkę, ja mogłem przeanalizować, jak im najlepiej kibicować. W sobotę odbywały się mistrzostwa świata kobiet, ale na starcie stanęło również wielu mężczyzn. Sobotni termin był zdecydowanie bardziej popularny wśród biegaczy. Wynika to pewnie z tego, że Jungfrau Marathon przeważnie odbywał się tylko w sobotę.
Anulka i Tosia przed startem ustalają strategię z kierownikiem drużyny - Andrzejem Puchaczem |
Anulka przed startem |
Kiedy zbliżał się start, przeszedłem się nieco dalej, żeby sfilmować biegaczy po pierwszych 300 metrach. Po drugiej strony ulicy stała korpulentna pani z pięknie ostrzyżonym pudlem, która chyba też kibicowała komuś na trasie. Nabrałem takiej pewności, kiedy tę samą panią z pudlem zobaczyłem 4 godziny później na mecie przy Kleine Scheidegg.
Po starcie udało mi się wyłowić Anulkę w maratońskim tłumie. Biegła razem z Tosią. Biegacze robili kółko dookoła Interlaken, wracali przez start i wybiegali w stronę Boenigen nad Brienzersee. Udało mi się złapać Anulkę w Interlaken po 3 km. Tam stawka była już w miarę rozciągnięta. Dziewczyny pobiegły w stronę doliny, a ja wsiadłem w pociąg, żeby złapać je w Lauterbrunnen. Ponieważ tory prowadziły wzdłuż trasy, widziałem na niej setki biegaczy i to często dość blisko. Wysiadłem w Lauterbrunnen i ustawiłem się na 20. kilometrze na szczycie dość stromego asfaltowego podbiegu.
Dziewczyny wybiegają z Interlaken |
Po pewnym czasie na dole przy strumieniu zobaczyłem pierwsze grupki kobiet. W pewnym momencie zobaczyłem dziewczynę w czerwonych spodenkach i białym topie - Anulka! Kiedy zbliżała się do mnie na asfaltowym podbiegu, zorientowałem się, że to jednak jakaś Austriaczka. Wypatrywałem dalej żony i zobaczyłem ją w końcu tuż za Tosią, na czterdziestym którymś miejscu. Kiedy się zbliżała, widziałem na jej twarzy bardziej koncentrację niż zmęczenie. "Będzie dobrze, niedługo zaczynają się prawdziwe góry, to Twój żywioł!" - starałem się dodać otuchy.
Tosia wyprzedziła Anulkę na asfalcie, po 25 km miała nawet 20 sekund przewagi |
Trasa po 20 km wychodziła z Lauterbrunnen i prowadziła dalej doliną, a potem zawracała z powrotem do tej miejscowości. Po 26 km zaczynał się pierwszy konkretny podbieg. Przeszedłem kawałek i ustawiłem się mostku, żeby dalej robić zdjęcia. Nabiegały pierwsze kobiety, przez te przeszło 5 kilometrów grupki się porozdzielały i stawka nieco się rozciągnęła. Anulka nie poprawiła swojej pozycji, a Tosia odeszła jej na tym odcinku. Podbieg zaczynał się dosłownie 100 metrów za mną - dopingowałem Anulkę tymi samymi słowami, co 25 minut wcześniej. Potem szybko pobiegłem na stację kolejową, żeby złapać następny pociąg. Trochę to trwało i bałem się, że nie zdążę złapać Anulki na kolejnej stacji. Wysiadłem w Wengen i pobiegłem w stronę głównej uliczki, którą biegli zawodnicy. To był już 31. km, ale te 5 km do Wengen było konkretnie pod górę. Myślałem, że jeszcze zobaczę Anulkę, ale zauważyłem biegaczy, którzy w Lauterbrunnen byli niewielki kawałek za nią - nie zdążyłem. Wróciłem do pociągu, który dość szybko odjechał. Z okien widziałem biegaczy, których wyprzedzaliśmy. Niedaleko przed miejscowością Allmend zobaczyłem żonę. Świetnie dawała sobie radę - wyprzedziła Tosię, a w ciągu dwóch minut obserwacji zauważyłem, że powoli dogania poprzedzających ją zawodników i przesuwa się do przodu. Było dobrze ;-)
Dalej biegacze poruszali się w sporej odległości od torów kolejki górskiej i tylko momentami widziałem trasę biegu. Coraz bliżej były za to najwyższe okoliczne szczytu - Jungfrau (4158 m), Monch (4107 m) i Eiger (3970 m). Ten ostatni jest najniższy, ale najbardziej znany wśród alpinistów. Jego stroma, bardzo trudna do pokonania północna ściana (The North Face) obrosła legendą. Wielu wspinaczy straciło na niej życie, spadając setki metrów w przepaść. Anulka pokazywała mi wcześniej filmy z bicia rekordów wspinaczkowych na Eiger. W 2008 roku Szwajcar Ueli Steck wspiął się na Eiger w okresie zimowym w 2:47, a w 2011 roku przebił go jego rodak Daniel Arnold (2:28), ale pomagał sobie wtedy linami zamocowanymi w miejscu trudnego trawersu i zrobił to w cieplejszym okresie.
Tymczasem pierwsze zawodniczki wspinały się wąską granią na położone 2000 metrów niżej Kleine Scheidegg. Wysiadłem na stacji i przeszedłem się jeszcze kawałek wyżej, w kierunku mety biegu. Pierwsza pojawiła się Amerykanka Stevie Kremer w czasie 3:22:45. Co ciekawe, nie była wystawiona w reprezentacji Stanów Zjednoczonych, tylko pobiegła tu na własną rękę. Druga była Austriaczka Sabine Reiner (półtorej minuty za Kremer), trzecia Amerykanka Kim Dobson (3:27). Amerykanki miały bardzo mocną ekipę i pewnie wygrały klasyfikację drużynową.
Ja czekałem na Anulkę, która pojawiła się szybciej, niż się spodziewałem - przybiegła na 25. miejscu w czasie poniżej 3:56. Jeszcze na asfalcie po 26 km zajmowała 47. pozycję, ale świetnie pobiegła górski odcinek i wyprzedziła wiele zawodniczek. Na mecie Anulka była wykończona - bieg sporo ją kosztował. Przez cały sezon zmagała się z uporczywą kontuzją przyczepu mięśnia dwugłowego uda i nie mogła optymalnie przygotować się do tego startu. Mimo wszystko, jej bieg w drugiej części dystansu trzeba uznać za bardzo udany. Tosia przybiegła na metę w czasie 4:09.
...ale w górach wszystko się zmieniło - Anulka finiszuje w Kleine Scheidegg (2061 m n.p.m.) |
...i zajmuje 25. miejsce na świecie :-) |
Tosia dobiegła na metę kwadrans po Ani, zajęła 47. miejsce |
Anulka trochę odpoczęła, po czym stwierdziliśmy, że tego dnia warto będzie wjechać kolejką na Jungfraujoch (3454 m n.p.m.). Znajduje się tam najwyżej położona w Europie stacja kolejki torowej i przez Szwajcarów jest reklamowana jako "Top of Europe". Przebieg trasy kolejki jest bardzo ciekawy, gdyż niedaleko powyżej Kleine Scheidegg wchodzi ona w północną ścianę Eigeru i przez większość czasu biegnie tunelem. Po drodze są jednak przystanski, z których można podziwiać widoki. Na szczycie Jungfraujoch znajduje obserwatorium, z którego można podziwiać pobliskie szczyty oraz widoki na doliny i lodowce, ale nie są to jedyne atrakcje.
Góry są tu na wyciągnięcie ręki - widok na Jungfrau |
Zasłużony odpoczynek u podnóża Eigeru |
Wiedzieliśmy, że koszty takiej wycieczki są bardzo wysokie - bilet powrotny dla jednej osoby kosztował 120 franków. Mimo wszystko, nie wahaliśmy się, żeby wydać pieniądze na tę wycieczkę. Przy kasie spotkała nas jednak miła niespodzianka. Kasjer zauważył, że Anulka miała na szyi zawieszkę uczestniczki mistrzostw świata. "Wiecie, że macie zniżkę 50%" - uśmiechnął się do nas. Dzięki temu zaoszczędziliśmy 400 złotych ;-)
Wycieczka była rzeczywiście bardzo fajna. Zaraz po wyjeździe z Kleine Scheidegg mogliśmy z góry patrzeć na maratończyków, którzy ciągle dobiegali do mety. Potem pociąg wjechał w tunel w ścianie Eigeru i po jakimś czasie zatrzymał się na stacji pośredniej Eismeer (po niemiecku oznacza to Morze Lodowe), na wysokości 3158 m n.p.m. Postój trwał około 15 minut. Przez okna w północnej ścianie Eigeru można było popatrzeć na dolinę poniżej, w dole której znajduje się miasteczko Grindelwald. Potem jechaliśmy dalej w górę, tunel jakby zawrócił i dojechaliśmy do stacji, z której z kolei był widok na stronę południową. Stamtąd nie było widać zieleni i miasteczek, tylko surowe szczyty i opadające w dół jęzory lodowcowe.
Dojechaliśmy do ostatniej stacji na Jungfraujoch. Pierwszy raz od wielu miesięcy chodziliśmy po śniegu. Widoki na wszystkie strony świata były niesamowite. Dobrze było widać fragmenty trasy, a meta przy Kleine Scheidegg była takim malutkim punkcikiem. Daleko w dolinie widać było zachodnią część Interlaken, skąd startował maraton.
Widok na trasę z obserwatorium na Jungfraujoch (3454 m n.p.m.) - w oddali po lewej stronie w dolinie widać Interlaken, meta była w okolicach jeziorka w centralnej częci zdjęcia |
Widok na drugą stronę na lodowce |
Podziemia obserwatorium na Jungfraujoch kryją wiele innych atrakcji dla turystów. Dla nas ciekawy był film górski, nagrany w tych okolicach z perspektywy helikoptera i wyświetlany na panoramicznym ekranie. Najbardziej spodobała się nam jaskinia lodowa, w której podłoga, ściany i sufit były zrobione z lodu. W czasie spaceru można było podziwiać lodowe rzeźby. Podłoga była tak gładka, że swobodnie można było się po niej poruszać krokiem łyżwowym.
Jaskinia lodowa to jedna z większych atrakcji na Jungfraujoch; w jej wnętrzu najlepiej poruszać się krokiem łyżwowym ;-) |
4 lata później w tych okolicach nasi znajomi alpiniści Adam Rozum i Rysiek Cieślak zdobyli Trylogię Berneńską - szczyty Mönch (4107 m), Jungfrau (4158 m) i Eiger (3970 m), przy okazji przechodząc ostrą grań Eigeru o nazwie Mittellegi. Poniżej link do relacji z ich niezwykłej wyprawy.
Nacieszyliśmy oczy widokami, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i zjechaliśmy kolejką z powrotem do Kleine Scheidegg. Tam wsiedliśmy do pierwszego lepszego pociągu jadącego w dół i okazało się, że zamiast do Lauterbrunnen, zjechaliśmy do drugiej doliny do Grindelwald. Nie miało to większego znaczenia, bo odległość do Interlaken jest zbliżona obiema trasami, a przy okazji mogliśmy zwiedzić nowe okolice. W pociągu spotkaliśmy Julię, która w ramach swojego biura podróży organizowała wyjazd na maraton dla polskiej grupy, a przy okazji wybiegła sobie w sobotę na Kleine Scheidegg.
Do Interlaken wróciliśmy dość późno i staraliśmy się wypocząć. Anulka regenerowała się po biegu, ja musiałem zbierać siły na następny ranek. Role się odwróciły - tym razem ja musiałem walczyć, a żona mi kibicowała. Pętelkę w Interlaken zrobiłem dość spokojnie, tymczasem Robert Gudowski pobiegł strasznie szybko i skończył swój bieg po 4 kilometrach. Po 10 km w Wilderswil dogoniłem Ladislava Sventka - Słowaka, który często brał udział w biegach górskich w Polsce. Potem nieznacznie mi odszedł, ale ja trzymałem się swojego tempa. 18 km przebiegłem dobrym tempem, a potem zaczął pierwszy znaczący podbieg do Lauterbrunnen. Przed półmetkiem kibicowała mi Anulka. Potem zrobiliśmy w miarę płaską pętelkę i wróciliśmy do Lauterbrunnen. Na 26. km znowu pomachałem żonie do zdjęcia i zacząłem prawdziwy bieg górski.
Po 25 km w Lauterbrunnen - następne górskie 5 km do Wengen przebiegłem bardzo szybko |
Odcinek z Lauterbrunnen do Wengen poszedłem zdecydowanie najmocniej. Wyprzedziłem kilkudziesięciu zawodników i doszedłem Ladislava Sventka. Świetnie mi się biegło i liczyłem na to, że uda mi się utrzymać taką moc do końca. Niestety, chyba trochę mnie poniosło, przez co straciłem sporo sił i na kolejnym odcinku nie byłem już taki silny. Najgorszy był odcinek od przełęczy Wixi - mocno do góry. Jest to zdecydowanie najbardziej panoramiczne miejsce na trasie. Idzie się wąską granią, na której wyprzedzenie jest praktycznie niemożliwe. Przed biegiem liczyłem na to, że zachowam siły na ten odcinek i przy okazji będę mógł się rozglądać i podziwiać widoki. Niestety, tutaj prawie zupełnie odcięło mi zasilanie. Szedłem powoli, dałem się wyprzedzić kilkunastu zawodnikom. Musiałem kiepsko wyglądać, bo ustawieni przy trasie wolontariusze pytali mnie, czy dobrze się czuję i czy potrzebuję pomocy.
Wąska grań w końcu się skończyła, podejścia zrobiły się łagodniejsze. Obserwowałem tabliczki z oznaczeniem dystansu i zastanawiałem się, czy uda mi się połamać 4 godziny. To było moje podstawowe założenie przed biegiem. Wyszedłem mocno na najwyższy punkt na trasie - Eigergletscher (2205 m n.p.m.). Stąd było blisko, ale na moim zegarku czas zbliżał się do czterech godzin.
Jest płasko, w końcu zaczynam biec i... prawie się przewracam. Moje obie łydki są męczone potwornymi skurczami. Muszę się zatrzymać na chwilę, a czas leci. Próbuję zbiegać, dalej mam kurcze, ale staram się w ogóle nie ruszać stopą, żeby ich nie napinać. Lecę, widzę metę, 3:59 na zegarze, powinienem zdążyć, jeżeli po drodze nie powalą mnie kurcze. Adrenalina robi swoje - mijam linię mety z niewielkim zapasem. Udało się! ;-)
Uff..., można się napić piwa po robocie ;-) Tosia z grzechotką, wykorzystywaną przez setki kibiców na trasie maratonu |
Na mecie czeka na mnie Anulka i cała ekipa: Andrzej, Tosia i Magda z Robertem. Widok tego ostatniego nieco mnie zaskoczył, ale potem okazało się, że zakończył bieg w Interlaken i na Kleine Scheidegg wjechał kolejką.
Z koszulką i plecakiem z najpiękniejszego maratonu świata :-) |
Potrzebowałem sporo czasu, żeby dojść do siebie. Przebrałem się, pojadłem, posiedziałem na ławkach pod Eigerem. Anulka troskliwie się mną opiekowała. Nasz korespondencyjny pojedynek znowu rozstrzygnął się na jej korzyść. Jak porównuję nasze międzyczasy, to ja na półmetku w Lauterbrunnen byłem sporo przed Anulką (1:33.49 / 1:36.32), po mocnym podejściu do Wengen (30,3 km) jeszcze zwiększyłem przewagę do prawie 4 minut (2:25.53 / 2:29.49), ale potem nie było już tak różowo. Na Wixi (37,9 km) Anulka traciła do mnie już zaledwie pół minuty (3:19.57 / 3:20.32), a ogromna różnica między nami była na ostatnim stromym podejściu, gdzie na 4 km straciłem do żony 4 minuty (na metę przybiegłem w 3:59.25, Anulka miała 3:55.50,3).
Tym razem nie chcieliśmy już niczego zwiedzać i zjechaliśmy do Lauterbrunnen, a potem z powrotem do Wilderswil. Wieczorem poszliśmy na zakończenie mistrzostw, które nie było zbyt okazałe. Najistotniejszym wydarzeniem dla nas było symboliczne przekazanie flagi WMRA na ręce Roberta Gudowskiego, który rok później zorganizował długodystansowe mistrzostwa świata w Szklarskiej Porębie, w ramach Maratonu Karkonoskiego. Anulka zdobyła na nich brązowy medal mistrzostw świata :-)
Przekazanie flagi na uroczystości zakończenia - za rok Mistrzostwa Świata odbędą się w Szklarskiej Porębie w ramach Maratonu Karkonoskiego |
Rano z polskiej ekipy w Interlaken zostaliśmy tylko ja i Anulka. Samolot powrotny z Monachium mieliśmy dopiero o 21:40, więc było sporo czasu, żeby jeszcze pójść rano w góry i spokojnie dojechać samochodem. Wykorzystaliśmy ten czas na wycieczkę na Schynige Platte. Na ten blisko dwutysięczny szczyt wyjeżdża kolejka z Wilderswil. My woleliśmy jednak wdrapać się na górę o własnych siłach. Wycieczka była dość długa, ale trud wynagradzały nam piękne widoki na Interlaken i dolinę. Mieliśmy duże szczęście, że przez cały weekend dopisywała nam piękna pogoda i każdego dnia mogliśmy podziwiać alpejskie panoramy.
Po drodze spotkaliśmy dwóch biegaczy, którzy prawdopodobnie też brali udział w Jungfrau Marathon i wpadli na ten sam pomysł co my, żeby rozruszać po biegu obolałe nogi. Doszliśmy do górnej stacji kolejki Schynige Platte, gdzie jest również schronisko. Posililiśmy się i odpoczęliśmy chwilę na ławeczkach. Stąd był ładny widok na dolinę łączącą Interlaken z Lauterbrunnen, dołem której biegliśmy między 10. a 20. km maratonu.
Anulka na huśtawce pod hotelem na Schynige Platte (1967 m n.p.m.), w dole jezioro Thunersee |
Wyszliśmy wyżej, na sam szczyt góry, skąd widoki były jeszcze lepsze. Świetnie było widać Interlaken, jeziora i całą dolinę, ciekawe widoki były również w kierunku wschodnim na szczyty około 2000 m, otoczone niewiele niżej położonymi łąkami. Zeszliśmy w dół, mijając po drodze stado alpejskich krów. Z jedną z nich udało mi się zrobić fajne zdjęcie.
Anulka na tarasie widokowym Schynige Platte, w dole widać Interlaken i jezioro Brienzsee |
Milka, siad! ;-) |
Po powrocie do hotelu dość szybko się zebraliśmy i pojechaliśmy w stronę Monachium, tym razem najkrótszą drogą. Po drodze zatrzymaliśmy się w okolicach Liechtensteinu, żeby popatrzeć na Ren. Przy okazji pokazałem Anulce, jak prowadzi trasa maratonu górskiego w Liechtensteinie, w którym brałem udział 4 lata wcześniej.
Mieliśmy trochę stresu w okolicach Monachium, kiedy okazało się, że na obwodnicy jest korek i przez jakiś czas musieliśmy stać w miejscu. Na szczęście nie była to bardzo długotrwała blokada, po jakimś czasie ją minęliśmy, a na ostatnim odcinku w stronę lotniska nie było już żadnych utrudnień. Bez przeszkód dolecieliśmy do Katowic i po północy byliśmy już w domu.
Wyjazd na Jungfrau Maratohon był bardzo udany. Oboje wzięliśmy udział w mistrzostwach świata, wypadliśmy na miarę naszych aktualnych możliwości i połamaliśmy granicę 4 godzin. Bardzo skorzystaliśmy również turystycznie, trafiając na idealną pogodę. Oboje będziemy bardzo miło wspominać ten wyjazd ;-)
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin