O mnie | Góry | Bieganie | Relacje | Trasy | Purchasius |
Czas | Miejsce | % |
---|---|---|
2:59:17 | 462 / | 6.1 |
|
Na przygotowanie do maratonu w Rotterdamie namówiła mnie Anulka, która chciała na wiosnę zrobić życiówkę na królewskim dystansie. Rotterdam słynie z bardzo szybkiej trasy, na której padają wyniki bliskie rekordów świata. Jest tam płasko, trasa nie jest bardzo kręta, ma dobrą nawierzchnię, a pogoda przeważnie sprzyja biegaczom. Zgodziłem się na wyjazd, choć sam nie miałem specjalnie interesu, żeby pobiec w Rotterdamie. Na dobry wynik w tym okresie nie miałem co liczyć, a Rotterdam nie jest stolicą europejską, więc ta statystyka też nie zostałaby poprawiona. Mimo wszystko, oboje zgłosiliśmy się na ten maraton. Anulka została nawet zakwalifikowana do szerokiej elity i była zaproszona przez organizatora. Niestety, jej plany treningowe na wiosnę pokrzyżowała kontuzja i nie była w stanie dobrze przygotować się do tego maratonu. Ponieważ w tym czasie odbywał się równolegle bieg na 10 km, postanowiła wziąć w nim udział. Ja zostałem przy maratonie.
Do Rotterdamu wylecieliśmy w piątek trzynastego. Nie jestem przesądny, bo gdyby ten dzień był pechowy, to statystycznie więcej samolotów miałoby wypadki, a tak na szczęście nie jest. Z Bielska musieliśmy wyjechać w środku nocy, bo samolot z Katowic do Warszawy wylatywał o 5:50. Wylądowaliśmy w stolicy, gdzie mieliśmy godzinę na przesiadkę - wystarczająco dużo, żeby rozegrać kilka meczów na stole do piłkarzyków rozstawionym w strefie EURO 2012. Tak się fajnie złożyło, że spotkałem Adama - znajomego z liceum i studiów, który wraz ze swoim kolegą leciał na delegację do Wrocławie. Razem z Anulką rzuciliśmy im wyzwanie i pokonaliśmy w dość jednostronnym meczu ;-)
Dalszy lot upłynął przyjemnie i przed 10 wylądowaliśmy na lotnisku w Amsterdamie. Sprawnie wynajęliśmy samochód - czarnego Nissana Note. Ponieważ Anulka była pierwszy raz w Holandii, chciałem jej na początku pokazać Amsterdam. Podjechaliśmy do centrum miasta i zaparkowaliśmy w podziemiach Teatru Muzycznego. Stąd zrobiliśmy sobie wycieczkę wzdłuż kanałów, oglądając setki zaparkowanych rowerów. Na chodnikach trzeba było bardzo uważać na licznych rowerzystów. Poszliśmy na zachód i obejrzeliśmy krzywe kamienice - nierówności ścian widać było na złączeniu między nimi. Potem poszliśmy na północ wzdłuż Kloveniersburgwal i weszliśmy na główną ulicę turystyczną Hoogstraat, mijając po drodze kilka coffee shop-ów, z których wydobywały się ciekawe ziołowe zapachy. Doszliśmy do Dam - głównego placu miasta. Stoi przy nim Pałac Królewski, 15-wieczny kościół Nieuwe Kerk, muzeum figur woskowych Madame Tussaud i hotel o swojsko brzmiącej nazwie Krasnopolsky. Z Placu Dam poszliśmy na północ, potem skręciliśmy obok zabytkowego budynku giełdy i weszliśmy w słynną dzielnicę czerwonych latarni - De Wallen. Znalazło się tutaj też miejsce dla ładnego kościoła Oude Kerk - tak dla kontrastu. Zatrzymaliśmy się na chwilę na Nowym Rynku (Nieuwmarkt). Na środku stoi budynek dawnej wagi miejskiej - The Waag, w którym obecnie mieści się restauracja. Stamtąd wróciliśmy na południe do Teatru Muzycznego. Można powiedzieć, że zaliczyliśmy Amsterdam w pigułce, nie próbując przy tym żadnych pigułek ;-)
Zwiedzanie Amsterdamu |
Wszędobylskie stare rowery |
Wyjechaliśmy z Amsterdamu na południowy-zachód w stronę wybrzeża, by dojechać do niewielkiej miejscowości Keukenhof. Jest ona znana z tego, że co roku wiosną odbywa się to ogromna wystawa kwiatów. W tutejszych ogrodach wystawiane są setki gatunków tulipanów, z których często tworzy się ciekawe kompozycje.
Miłość Holendrów do kwiatów zaczęła się w XVII wieku. Początkowo były one wykorzystywane do łagodzenia brzydkiego zapachu, jaki unosił się z kanałów (kanalizacji wtedy nie było). Z Turcji przywieziono cebulki tulipanów, które świetnie przyjęły się na osuszonych polderach. Zaczęto hodować nowe gatunki, a niektóre cebulki osiągały nawet wartość kamienicy. Okres prosperity nie trwał jednak długo - w 1637 roku pękła pierwsza w historii spekulacyjna bańka, która spowodowała falę bankructw. Mimo wszystko, miłość do kwiatów pozostała w Holendrach do dziś.
Keukenhof powstał w XV wieku i służył do zbierania ziół na potrzeby zamkowej kuchni. Dopiero w 1949 roku zorganizowano tu teren wystawowy. Co roku na obszarze 32 ha sadzi się 7 milionów cebulek. W parkowej alei sław można spotkać tulipany poświęcone znanym postaciom. Są też polskie akcenty, np. gatunek poświęcony Janowi Pawłowi II.
Tak się trafiło, że w 2012 roku wystawa została zorganizowana pod hasłem "Polska sercem Europy". W centrum parku stworzono portret Fryderyka Chopina o powierzchni 12x20 metrów, do którego wykorzystano 50 tysięcy cebulek. Posadzono je na 3 różnych głębokościach, żeby przekwitające tulipany były zastępowane świeżymi, wyrastającymi z niższych warstw. Dzięki temu, obraz Chopina można było podziwiać przez 2 miesiące.
Festiwal kwiatów w Keukenhof - akurat tym razem poświęcony Polsce |
W czymś takim ciężko by było biegać |
Setki gatunków kwiatów, oczywiście głównie tulipany |
Portret Chopina skomponowany z kwiatów |
Anulka w tulipanach |
Widok na kolorowe pola pełne tulipanów |
Wiatrak to kolejny holenderski symbol |
Sam park jest bardzo przyjemny, ale to tulipany nadają mu niepowtarzalny charakter |
W Keukenhof spędziliśmy sporo czasu, ciesząc oczy różnymi kolorami kwiatów, a nozdrza ich zapachem. Sam spacer alejkami był bardzo przyjemny, bo co krok można było podziwiać rabatki z różnymi gatunkami. W pawilonie intensywność barw i zapachów była jeszcze większa. Wystawiono tam dziesiątki gatunków tulipanów. Od tego zwiedzania kręciło już w nosie, dlatego przeszliśmy się na trochę na lunch. Nawet napisy w knajpie były wydrukowane po polsku: "smacznego" ;-)
W drugim pawilonie można było zobaczyć kompozycje kwiatowe polskich florystów. Dominowały gerbery. W jednym ze stoisk wystawiony był Fiat 126p na tle mapy polski. Dzieci robiły sobie zdjęcia w aucie. Na końcu parku jest taras, z którego widać olbrzymie pola obsadzone tulipanami o różnych kolorach. Wiele z tych kwiatów po zakwitnięciu jest przesadzanych do parku Keukenhof. Pola są poprzecinane kanałami, po którymi można popływać łódką. W tym rejonie parku odwiedziliśmy również inne atrakcje - posiedzieliśmy chwilę przy fontannie, weszliśmy na tradycyjny holenderski wiatrak, pokonaliśmy zbudowany z żywopłotu labirynt i obejrzeliśmy kolejny kwiatowy pawilon. Na koniec pobytu w Keukenhof obeszliśmy ładnie utrzymane jeziorko, którego brzegi były oczywiście obsadzone różnymi gatunkami tulipanów.
Po wizycie w ogrodach pojechaliśmy w stronę wybrzeża. Pierwszy raz miałem okazję oglądać tak wielkie obszary depresyjne. Aż 1/4 powierzchni kraju leży poniżej poziomu morza. Największe wzniesienia w tym rejonie to nasypy drogowe.
Dojechaliśmy do nadmorskiej miejscowości Noordwijk. Tydzień po maratonie wystartował stąd pochód kwiatowy - Bloemencorso. Trasa prowadziła przez Keukenhof i kończyła w pobliskim Haarlemie, gdzie pochód docierał o północy. W Noordwijk przeszliśmy się trochę po plaży. Było chłodno i wiało, ale i tak cieszyliśmy z kolejnego w tym roku pobytu nad morzem (miesiąc wcześniej byliśmy na Cyprze). Zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy na południe. Dotarliśmy do Hagi (Den Haag), gdzie mieści się Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości - główny organ sądowy ONZ.
Nad morzem w Noordwijk - stąd za tydzień wyruszy parada kwiatów |
Niedługo później dojechaliśmy do Rotterdamu i skierowaliśmy się do jego wschodnich dzielnic, gdzie mieliśmy hotel. Drogowskaz prowadził do miejscowości o znajomo brzmiącej nazwie Gouda. To stąd pochodzi słynny gatunek sera, a miasto jest znane również z targu serów. Na rynku w Goudzie wystawiane są setki olbrzymich wielkości talarków sera żółtego. Nie dojechaliśmy do Goudy, bo zjechaliśmy do Prins Alexander - wschodniej dzielnicy Rotterdamu. Mieliśmy trochę problemów ze znalezieniem naszego hotelu Bastion Deluxe, ale w końcu udało nam się do niego dotrzeć. Było już późno, a my czuliśmy się już zmęczeni po porannej podróży i całodziennym zwiedzaniu. Zjedliśmy sałatkę i poszliśmy spać.
Następnego dnia rano zrobiliśmy krótki rozruch po okolicy i zjedliśmy śniadanie w hotelu. Tego dnia nie mieliśmy specjalnych planów turystycznych. Przede wszystkim musieliśmy odebrać pakiety startowe na nasze biegi, ale miałem też inne obowiązki. Przed wyjazdem do Rotterdamu zostałem wkręcony w rolę dziennikarza przez Marcina Rosłonia. Kojarzyłem go jeszcze z liceum Batorego, gdzie chodził do klasy rok wyżej. Marcina znali wtedy wszyscy, bo trenował piłkę nożną w Legii Warszawa i odnosił spore sukcesy. Jako zawodowy piłkarz nie mógł grać w reprezentacji szkoły, ale doradzał naszemu trenerowi. Pamiętam, że chwalił gola, którego kiedyś strzeliłem przelobowując bramkarza rywali z innej szkoły. Swój największy sukces piłkarski Marcin osiągnął w sezonie 2005/2006, kiedy grał dużo w pierwszym składzie Legii i zdobył z nią mistrzostwo Polski. Okazało się, że po zakończeniu zawodowej kariery piłkarza, Marcin został dziennikarzem sportowym, a bieganie stało się jego hobby. Wiedziałem go kilka razy na treningach w Lesie Kabackim. Zagadałem w 2010 roku w czasie Biegu Rzeźnika, kiedy biegliśmy razem przez Połoninę Wetlińską. Nie kojarzył mnie ze szkoły, można więc powiedzieć, że zawarliśmy wtedy znajomość. Marcin komentował mecze piłkarskie dla Canal+, a przy okazji stworzył dla tej stacji swój autorski program o bieganiu "O co biega". W jednym z pierwszych odcinków pozwolił mi zaprezentować widzom napisaną przeze mnie aplikację dla biegaczy - RunCalc, a potem poprosił mnie, żebym do Rotterdamu pojechał z małą kamerką GoPro i nagrał dla Canal+ wywiad z Mariuszem Giżyńskim.
Wiosna 2012 roku była bardzo ważnym okresem dla polskich maratończyków, ponieważ ubiegali się oni wtedy o kwalifikacje olimpijskie na igrzyska w Londynie. PZLA wyznaczył dla mężczyzn bardzo restrykcyjny limit 2:10:30, który spełniał jedynie Henryk Szost (rekord Polski w maratonie Lake Biwa w marcu 2012: 2:07:39). Poza Szostem, o kwalifikację walczyło wielu świetnych maratończyków, między innymi Mariusz Giżyński, który marzył o połamaniu granicy 2:10:30 w Rotterdamie.
Zdzwoniliśmy się z Mariuszem i przed południem podjechaliśmy do hotelu Novotel Brainpark, w którym zakwaterowana była elita maratonu. Poczekałem chwilę w hotelowym lobby, gdzie siedziało wielu wychudzonych zawodników różnych nacji. Niedługo potem na dół zszedł Mariusz. We trójkę objechaliśmy samochodem park Kralingse. Dokładnie tutaj prowadziły kilometry 30-38 trasy maratonu. Zaparkowaliśmy i weszliśmy do parku, gdzie usiedliśmy na ławce. Nie mam doświadczenia w przeprowadzaniu wywiadów i nie szło mi super płynnie. Dobrze, że Mariusz jest sympatycznym i otwartym sportowcem - w redakcji powinni być zadowoleni i z jego wypowiedzi, moje pytania wycięli ;-)
Odwieźliśmy Mariusza do hotelu i życzyliśmy mu powodzenia, a on odpowiedział nam tym samym, co było bardzo sympatyczne, bo nasz start nie był nawet w małym ułamku tak ważny jak jego zmagania. Pojechaliśmy wzdłuż rzeki Nowa Moza w stronę centrum Rotterdamu. Miasto z tej perspektywy prezentuje się ładnie, szczególnie mosty Willemsburg i Erasmusbrug. Przez ten drugi miałem dwa razy przebiegać następnego dnia. Nowoczesna zabudowa wzdłuż rzeki zastąpiła stare portowe nabrzeże. To właśnie wybudowany w XVI wieku port był przez wieki największą dumą Rotterdamu i powodem rozwoju miasta. Kwitł tutaj niderlandzki handel, głównie z Francją i Anglią.
Dojechaliśmy do centrum, gdzie udało nam się znaleźć piętrowy parking. Do startu maratonu i biura zawodów w Beurs-World Trade Center mieliśmy stąd około kilometra, więc było to dobre miejsce na zostawienie auta. W drodze do biura zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby popatrzeć na rywalizację w biegach dzieci. Odebraliśmy pakiety startowe, a Anulką zajął się starszy pan, który był odpowiedzialny za zawodników z tzw. elite development (biegacze z najlepszymi wynikami). Ubolewał, że jednak nie pobiegnie maratonu, tylko 10 km. Na maratońskich targach zaczepił nas Włoch z Turynu, który bardzo się cieszył, że mamy na sobie plecaki Turin Marathon. Zrobił sobie z nami zdjęcie.
Przed biurem zawodów Marathon Rotterdam |
Ostatnie 100 metrów - tutaj oboje będziemy jutro finiszować |
Przespacerowaliśmy się chwilę po mieście i wróciliśmy do auta. Zapytałem parkingowego, czy następnego dnia będą tu jakieś "free parking places". Bałem się, że przyjedzie dużo biegaczy i ludzie rezerwują sobie miejsca parkingowe. Dozorca był młody i mówił po angielsku, ale jakoś nie mogłem się z nim dogadać. Tłumaczył mi, że to jest centrum Rotterdamu, wielkiej europejskiej metropolii i tu nie ma nigdy żadnych "free parking places", nawet w niedzielę. W pewnym momencie zorientowałem się, że on rozumie "free", jako "darmowe", a nie "wolne". W końcu się dogadaliśmy, że miejsca na pewno będą, tylko trzeba przyjechać w miarę wcześnie i oczywiście zapłacić.
Wróciliśmy do hotelu i wybraliśmy się do pobliskiego centrum handlowego. Zrobiliśmy sobie pasta party i poszliśmy spać.
Następnego dnia zostawiliśmy samochód na upatrzonym poprzedniego dnia parkingu i udaliśmy się na start. Niestety, musieliśmy się rozdzielić, bo bieg na 10 km startował po maratonie i Anulka miała się ustawić gdzieś z tyłu stawki. Ja byłem w strefie tuż za elitą maratonu. Kwadrans przed startem spotkałem Kamila Artyszuka z grupy Warszawiaky. Nastawiał się tutaj na rekord życiowy w granicach 2:40 i jak się później okazało, ten cel udało mu się zrealizować. Mnie wystarczyło tego dnia połamanie trójki.
W czasie rozgrzewki przed startem |
Tłum ruszył, a ja dałem się na początku ponieść. Biegłem z kamerką GoPro (tą którą robiłem wywiad z Mariuszem) i filmowałem okolicę. Tempo było zbyt wysokie i po dobiegnięciu do Erasmusbrug zwolniłem do zakładanego 4:15/km. Na 5 km minąłem stadion Feyenoordu Rotterdam, na którym swoją karierę bramkarza rozwijał Jerzy Dudek. Na ulicy Olimpijskiej (7 km) dobiegł do mnie Kamil Poczwardowski ze swoim kolegą Jackiem Lewandowskim z Piaseczna. Kamil to znakomity zawodnik, biegający niewiele gorzej od Mariusza Giżyńskiego, ale tutaj był indywidualnym pacemakerem na 3 godziny. Do Rotterdamu przyjechał razem z Mariuszem i jego żoną Anią, o której pisałem w relacji z maratonu w Berlinie. Przez jakiś czas biegliśmy razem we trzech, a ja próbowałem przy okazji nakręcić krótki wywiad z Kamilem. Potem przesunąłem się trochę do przodu.
Wszystko szło zgodnie z planem i kolejne piątki mijałem w 21 minut, co dawało mi pewien zapas na mecie. W okolicach półmetka dość mocno wiało, ale starałem się trzymać tempo. Połówkę minąłem w 1:28:34, więc bardzo dobrze. Ponownie przebiegłem przez Erasmusbrug i od tej pory poruszałem się już wyłącznie w północnej części Rotterdamu. Między 25. i 30. km moje tempo spadło, głównie z tego powodu, że sporo energii poświęciłem na filmowanie czołówki biegu. Z przodu biegło dwóch Etiopczyków, a za nimi Kenijczyk Moses Mosop, który był tutaj wymieniany jako faworyt i potencjalny rekordzista świata. Rok wcześniej w Bostonie na nieregulaminowej trasie nabiegał 2:03:04. Tutaj nie poszło mu tak dobrze. Wygrało dwóch Etiopczyków, obaj połamali 2:05, a Mosop przybiegł kilkanaście sekund za nimi.
Niedługo później zobaczyłem Mariusza, któremu mocno kibicowałem (pewnie nie słyszał). Po tablicach z kilometrami widziałem, że ciężko mu będzie dobiec w wymarzonym czasie 2:10:30, który dawałby kwalifikację olimpijską. Ostatecznie ustanowił swój rekord życiowy 2:11:20 i zajął ósme miejsce. Świetnie radziła sobie też Etiopka Tiki Gelana, który pobiegła tutaj poniżej 2:19 - świetny wynik. 4 miesiące później w Londynie została mistrzynią olimpijską w maratonie. Druga w Rotterdamie przybiegła Włoszka Valeria Straneo, która rok później w Moskwie została wicemistrzynią świata w maratonie.
Po 30 km skończyłem filmowanie i na okrążeniu parku Kralingse udało mi się trochę przyspieszyć. Niestety, po 35 kilometrach nie było już tak wesoło - ciężko mi się biegło. Wynikało to pewnie z tego, że wcześniej sporo energii poświęciłem na filmowanie, które ograniczało moje ruchy i na pewno nie pomagało w optymalnym biegu. Zdecydowałem, że kamerę uaktywnię dopiero przed metą - chciałem uwiecznić swój finisz poniżej 3 godzin. Kolejne kilometry mijały powoli. Wyprzedzałem zawodników, którzy bardzo osłabli, ale sporo było takich, którzy pokazywali mi plecy.
Kiedy wyszedłem na ostatnią prostą, wiedziałem już, że spokojnie połamię trójkę. Włączyłem kamerę i filmowałem wszystko dookoła. Za chwilę zrównali się ze mną Kamil i Jacek, który pierwszy raz w życiu przebiegł maraton poniżej 3 godzin. Ta świadomość niosła go tak, że nie byłem w stanie dotrzymać im kroku. Spokojnie wbiegłem na metę, filmując zegar z cyframi "2:59" - super ;-)
Na mecie porozmawiałem chwilę z Kamilem i poszedłem w umówione miejsce, żeby spotkać się z Anulką. Miała dla mnie wspaniałą informację - udało jej się wygrać bieg na 10 km! Zaczęła na odległym miejscu w tłumie i na początku była w okolicach 10. miejsca wśród kobiet, ale powoli przesuwała się do przodu. 5 km minęła w 18:55, ale potem jeszcze przyspieszyła, wyprzedziła kilka kobiet, w tym zwyciężczynię tego biegu z dwóch ostatnich lat - Holenderkę Sannę Broeksma. Wpadła na metę w czasie 37:22 z nowym rekordem życiowym (miesiąc później poprawiła go w Biegu Fiata). Broeksma przybiegła w 37:43, a kolejna Holenderka jeszcze 10 sekund później. Anulka zajęła 17. miejsce w gronie prawie 7 tysięcy biegaczy - niesamowite! Byłem dumny z żony, która dzierżyła w dłoni puchar i bukiet kwiatów.
Anulka pędzi na ostatniej prostej po nową życiówkę... (fot. marathon-photos.com) |
...i chwilę później przecina taśmę dla zwyciężczyni (fot. marathon-photos.com) |
Anulka po zwycięstwie w biegu na 10 km, z kwiatami, pucharem i nową życiówką |
Wróciliśmy do hotelu i popołudnie spędziliśmy mało intensywnie. Ponownie odwiedziliśmy pobliskie centrum handlowe - główną atrakcję turystyczną w okolicy. Nasz samolot z Amsterdamu do Warszawy startował w poniedziałek już o 7:40 rano - trzeba było wcześnie wstać. W moim rodzinnym mieście mieliśmy długą przesiadkę i był czas, żeby podjechać do centrum i spotkać się z moją mamą. W Pyrzowicach wylądowaliśmy o piątej i w poniedziałkowy wieczór byliśmy w domu w Bielsku. Wszystkie plany turystyczne i biegowe udało nam się zrealizować i z Holandii mamy świetne wspomnienia :-)
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin