O mnie Góry Bieganie Relacje Trasy Purchasius


Anna Celińska - relacje Robert Celiński - moje maratony

2012-03-18, Limassol (Cypr)


Azjatycka życiówka
znacznie poprawiona

Relacja Roberta z jego maratonu nr 71

Czas

Miejsce

%

2:57:15

9 /
142

6.3


Sezon 2012 zacząłem od startu na Cyprze. Lubię zimowe maratony w cieplejszych krajach, kiedy na kilka dni można uciec od szarej, zimnej codzienności. Ania zdecydowała się na półmaraton, ja oczywiście miałem zamiar przebiec całość. Urlop zapowiadał się podobnie, jak trzy lata wcześniej na Malcie. Wtedy też biegliśmy w marcu, w takiej samej konfiguracji (ja maraton 2:55, Ania - półmaraton 1:27), a meta była na promenadzie nam morzem.

Początkowo myślałem, żeby wyjechać na tygodniowy urlop z biurem podróży, jednak potem stwierdziłem, że lepszą i tańszą opcją będzie zorganizowanie tego wyjazdu na własną rękę. Kupiliśmy bilety lotnicze, zarezerwowaliśmy hotel i samochód.

Do Larnaki lecieliśmy w piątek po południu z Katowic LOT-em, z przesiadką w Warszawie. Lotnisko było już przygotowane na EURO 2012. W sklepikach można było kupić wiele różnych pamiątek z logo imprezy, a w hali odlotów wydzielono powierzchnię pokrytą zielonym dywanem, na której stały dwa stoły do piłkarzyków. Można było grać za darmo, z czego skorzystaliśmy. Rozgrywka zachęciła Anię do trenowania i mam nadzieję, że w końcu będzie ze mną grać na naszym stole na poddaszu ;-)

Lotnisko już przygotowane do Euro 2012 - zdążyliśmy rozegrać kilka darmowych meczów w piłkarzyki

W samolocie do Larnaki zauważyliśmy znajomych biegaczy - Monikę, Piotrka i Krzyśka. To była miła niespodzianka, bo zapowiadało się fajne towarzystwo na wyjazd. W Larnace wylądowaliśmy przed 3 w nocy i od razu poszliśmy odebrać zarezerwowany wcześniej samochód. Dostała nam się Skoda Fabia, do której spokojnie zapakowało się 5 osób z bagażami. Zasiadłem za sterami samochodu i musiałem szybko przypomnieć sobie zasady ruchu lewostronnego. Cypr jest kolejnym miejscem, gdzie historyczne wpływy brytyjskie spowodowały wprowadzenie takich zasad poruszania się. Byłem już wprawiony, bo wcześniej sporo jeździłem w Irlandii, bardzo dużo w Australii i trochę na Malcie. Największym hardkorem była jazda motocyklem po lewej stronie w Tajlandii, gdzie pierwszy raz w życiu dosiadłem jednośladu i musiałem odnaleźć w tamtejszej "ulicznej dżungli".

Przejazd prawie zupełnie pustą autostradą A1 między Larnaką a Limassol nie był specjalnym wyzwaniem. Podwieźliśmy troje naszych znajomych do hotelu w Germasogeia, po czy sami udaliśmy do naszego hotelu Louis Apollonia Beach przy głównej ulicy we wschodniej części Limassol. Tam zostaliśmy mile zaskoczeni, bo mimo bardzo wczesnej pory (4:30 nad ranem), pozwolono nam już zająć pokój, który teoretycznie powinien być dostępny dopiero 10 godzin później. To był naprawdę duży plus dla tego hotelu. Nie był on może super nowoczesny, ale uważam, że zasłużył na swoje 5 gwiazdek. Personel był bardzo miły i pomocny, na śniadaniach można było wybierać spośród wielu pyszności, a na dodatek mogliśmy korzystać z prywatnej plaży, dużego obszaru nad otwartym basenem, a także krytego basenu i sauny. Te dwa ostatnie udogodnienia były dla nas bezcenne po maratonie. Bardzo polecamy ten hotel ;-)

Dzięki wczesnemu zameldowaniu mogliśmy odpocząć po nocnej podróży i poszliśmy na późne śniadanie. Potem przeszliśmy się na spacer po wybrzeżu. W tym rejonie nad morzem dominowały prywatne plaże hotelowe, a także mniej zadbane odcinki należące do apartamentów. Ze spaceru zawróciliśmy, gdy doszliśmy do wpływającej do morza rzeki. Okazało się, że woda płynie tędy tylko pod koniec zimy i wczesną wiosną, gdy woda spływa z gór. W innych porach roku jest to zwykła ulica, którą jeżdżą samochody.

Przy hotelowej plaży
Trening równowagi - konsekwencje jej braku mogą być poważne ;-)
Nasz hotel widziany z molo

Znacznie lepszy odcinek promenady prowadził na wschód od naszego hotelu, w stronę Amathus. Tam biegaliśmy jednak w kolejnych dniach.

Nasz hotel był prawie 5 km od miejsca startu i mety Limassol Maraton. Tam też mieściło się biuro zawodów, w związku z czym na miejsce podjechaliśmy samochodem. Odbiór pakietów startowych odbywał się sprawnie. Dość skromny namiocik biura zawodów zapowiadał kameralną imprezę. Start i metę biegu zaplanowano na promenadzie nad samym morzem, pod posadzonymi w regularnej odległości wysokimi palmami - piękna sprawa ;-) Wróciły wspomnienia z Monako i Rio de Janeiro, gdzie również prawie cała trasa maratonu prowadziła nad morzem, co zapewniało biegaczom wspaniałe widoki.

Anulka nakręciła fajny film na promenadzie w rytm ciekawej muzyki, w której refren "You are in my soul" brzmiał jak "You are Limassol". Początkowo myślałem, że puszczali go specjalnie, ale to był chyba przypadek. Wykonawcą tego utworu "Never be alone" jest rumuński zespół Deepside Deejays.

Anulka znosi jajka przy biurze zawodów
Tutaj będziemy finiszować następnego dnia

Po odbiorze pakietów startowych udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Pod względem zabytków Limassol nie jest specjalnie interesujące, podobnie jak inne miasta na Cyprze. Mimo wszystko, poszliśmy do informacji turystycznej, wzięliśmy mapkę i zrobiliśmy sobie godzinny spacer po zaplanowanej trasie. Obejrzeliśmy katedrę prawosławną (w greckiej części to zdecydowanie dominująca religia), zamek, meczet, a na koniec odwiedziliśmy zamykany właśnie targ. Zaskoczyły nas wielgaśne truskawki (takich dużych jeszcze w życiu nie widziałem), a jeden ze sprzedawców liczył jeszcze na to, że sprzeda nam swoje ryby.

Katedra w Limassol
Widok z balkonu naszego hotelu
Relaks nad hotelowym basenem

Wróciliśmy do hotelu i skorzystaliśmy z ładnej pogody, wylegując się trochę na leżakach nad basenem. Wieczorem zorganizowaliśmy sobie pasta party - poszliśmy do pobliskiej knajpy na makaron. Moja porcja była wyjątkowo smaczna.

Następnego dnia poszliśmy na bardzo wczesne śniadanie. Tym razem wyjątkowo nie objadaliśmy się. W niecałe pół godziny wypiliśmy kawę i zjedliśmy kilka kanapek z dżemem. Takie śniadanie najbardziej sprawdza mi się przed maratonami.

Do biura zawodów dojechaliśmy bardzo szybko i byliśmy tam kwadrans przed 8, kiedy zapowiadali zamknięcie drogi nad morzem. To były tylko ostrzeżenia organizatorów, bo okazało się, że można było tam przejechać samochodem jeszcze długo później. Przez godzinę odprawiliśmy wszystkie przedstartowe rytuały i ustawiliśmy się na starcie. Tam byli już Piotrek i Krzysiek. Ten pierwszy zamierzał pobiec pomiędzy 2:45, a 2:50, więc były to dla mnie za wysokie progi. Krzysiek z kolei celował w około 3:30, więc dla mnie za wolno. W maratonach o tak niskiej frekwencji (około 150 osób), warto jest z kimś biec, bo pozwala to lepiej kontrolować tempo, mobilizuje i często daje osłonę od wiatru, o który nad morzem nie jest trudno. Na szczęście na starcie był też Maciek z Łodzi, który biega maratony podobnie jak ja. Ma również zbliżone do moich upodobania, jeżeli chodzi o starty w maratonach. Bardzo dużo jeździ po świecie, a relacje ze swoich startów publikuje na łamach miesięcznika "Bieganie". Teraz Maciek celował w czas poniżej 3 godzin, a takie tempo bardzo mi odpowiadało.

Godzinę przed startem

Maratończycy wystartowali o 9 rano, dwie minuty po nich na trasę ruszyli półmaratończycy, a kolejne dwie później - bieg na 10 km. Początek wszystkich biegów wyglądał w podobny sposób - wszyscy biegliśmy główną ulicą na wschód. Trasa 10 km zawracała dokładnie po 5 km, jeszcze przed naszym hotelem, półmaratończycy biegli z nami przez ponad 10,5 km, a tam zawracali z powrotem do mety. My mieliśmy do zrobienia jeszcze 3 km i dopiero wracaliśmy w stronę startu.

Taka konfiguracja pozwoliła nam na oglądanie czołówki wszystkich biegów. Trzymaliśmy z Maćkiem tempo około 4:10/km. Odjechało nam ponad 10 osób, przede wszystkim czarnoskóry faworyt biegu, poza tym Piotrek, dwie Rosjanki i jeszcze kilku innych biegaczy. Dość szybko przegonili nas też czołowi półmaratończycy z Rosji oraz bardzo szybko biegnąca Cypryjka. Zaskoczył nas też najlepszy zawodnik na 10 km, który śmignął koło nas jeszcze przed swoją zawrotką. Na niecałych dystansie 4500 m odrobił do nas stratę 4 minut - ładnie. Na mecie miał potem świetny czas 27:35. Tym zawodnikiem był Alexander Bryukhankov, znany rosyjski triathlonista.

Miałem nadzieję, że Anulka zajmie na Cyprze miejsce na podium, więc zmartwiłem się, gdy koło nas śmignęły dwie Rosjanki. Chwilę potem okazało się, że Anulka miała do nich stratę około 100 m. Potem widziałem, że po zawrotce dystans troszkę się zmniejszył, ale na poznanie ostatecznych efektów pogoni Anulki musiałem poczekać jeszcze półtorej godziny, kiedy zamieniłem parę słów z kibicującą mi żoną. Okazało się, że jedna z Rosjanek przyspieszyła, a druga zaczęła nieco zostawać. Anulka zwietrzyła swoją szansę i na 17. kilometrze udało jej się przegonić rywalkę. Trzeciego miejsca nie oddała już do końca biegu i wpadła na metę z czasem 1:22:47. Na podium dostała puchar wypisany alfabetem greckim. Szkoda, że nie mogłem być świadkiem dekoracji.

Ja współpracowałem z Maćkiem, ale tempo na pagórkach trochę spadło. Była to głównie moja wina, bo na początku nie biegło mi się najlepiej. Na połówce mieliśmy czas 1:30:40, więc trzeba było trochę przyspieszyć, żeby myśleć o połamaniu trójki. Po półmetku zacząłem się trochę rozkręcać i wierzyłem, że starczy mi sił na znaczne zwiększenie tempa. Powiedziałem Maćkowi, że spróbuję trochę przyspieszyć. Z nami biegł wtedy jeszcze jeden zawodnik, więc nie miałem wyrzutów sumienia, że zostawiam kolegę samego.

Sam byłem zaskoczony, jak świetnie biegło mi się przez kolejne 10 km. Mimo samotnej walki, utrzymywałem tempo poniżej 4:00/km i nie sprawiało mi to żadnego bólu. Biegłem w zachodniej części miasta, tym razem kawałek od morza. Zawróciłem na wielkim rondzie w okolicach portu. Widziałem, że przez kilka kilometrów udało mi się wyrobić sporą przewagę na Maćkiem. Dalej szybko przebierałem nogami i kiedy przebiegłem koło kibicującej mi Anulki, na 10 km przed metą wiedziałem, że powinienem spokojnie połamać 3 godziny.

Na 8 kilometrów przed metą znowu przebiegłem na wysokości biura zawodów. Czekały mnie jeszcze 4 kilometry znaną mi już dobrze trasą na wschód, a potem zawrotka i to samo w drugą stronę. Kibicowałem Piotrkowi, który zmierzał do mety po bardzo dobry czas. Moje tempo nieco spadło, ale nadal utrzymywało się na przyzwoitym poziomie. Na zawrotce widziałem, że goni mnie jeden zawodnik (był jakieś 30 metrów za mną), a Maciek, choć tracił już do mnie sporo, miał jeszcze matematyczne szanse na połamanie 3 godzin. Próbowałem go wspierać, ale z reakcji wynikało, że nie będzie już w stanie tak mocno napierać. Ja śmigałem ostatnie kilometry po pustej ulicy nad morzem, ciesząc się widokami i starając się uciec przed goniącym mnie zawodnikiem. Radziłem sobie całkiem nieźle. Na kilometr przed metą Anulka nakręciła mi fajny filmik. Z radością pokonałem ostatni odcinek maratonu i wpadłem na metę z czasem 2:57 - super! ;-) Potem policzyłem sobie, że drugą połowę maratonu pokonałem aż o 4 minuty szybciej niż pierwszą. Jeszcze nigdy nie udało mi się uzyskać takiego postępu w czasie maratonu.

Za metą spotkałem Piotrka, który również był bardzo zadowolony, bo zrobił czas 2:47. Maćkowi nie udało się połamać 3 godzin, ale nie lamentował z tego powodu. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie z polską flagą. Razem z Anulką odpoczęliśmy trochę na parkowej ławce. Krzysiek pojawił się na mecie w czasie 3:34.

Po biegu odwieźliśmy znajomych, uciekając się do skomplikowanych objazdów, bo droga nad morzem była cały czas zamknięta. Potem pojechaliśmy do naszego hotelu, by skorzystać z jego udogodnień. Pływaliśmy przez pół godziny w krytym basenie i zrobiliśmy sobie trzy sesje w saunie. To powinno podobno zapewnić dobrą regenerację po maratonie, ale mnie niestety nie pomogło. Przez następne 2 dni nogi mnie tak bolały, że chodziłem jak na szczudłach. To pewnie kwestia mocno przebiegniętego maratonu, po skromnych treningach (70 km tygodniowo), bieganych głównie po miękkiej nawierzchni. 42 km po asfalcie były przez to sporym szokiem dla nóg.

Wieczorem poszliśmy do fajnej restauracji, żeby spróbować cypryjskiej specjalności - meze. Są to tak naprawdę przekąski o dużej różnorodności, ale w niewielkiej ilości - coś na wzór hiszpańskich tapas. Byłem głodny po maratonie, więc wchłonąłem prawie wszystko, co przynosił nam kolejno kelner. Najpierw sałatka grecka z pitą i sosami o różnych smakach, oliwki, ser, wędlina, potem duży wybór mięs i pyszne miejscowe małe gołąbki, zawinięte nie w kapustę, a w liście winogron. Oboje najedliśmy się strasznie, ale po porannym bieganiu zasłużyliśmy na taki obfity posiłek.

Następnego dnia rano wstaliśmy na rozruch i pobiegliśmy w stronę Amathus. Nogi bolały mnie potwornie, biegłem dość pokracznie i Ania się ze mnie śmiała. Dobiegliśmy niedaleko miejsca, gdzie poprzedniego dnia zawracał półmaraton. Wbiegliśmy na jedno z pobliskich wzgórz i podziwialiśmy widoki. Wróciliśmy promenadą nad brzegiem morza i ten odcinek okazał się bardzo przyjemny. Chodniki były dość szerokie i nie trzeba było kombinować z bieganiem po schodach, kamieniach i piasku, jak w okolicach naszego hotelu.

Zjedliśmy wielkie śniadanie w hotelu, zabraliśmy znajomych i pojechaliśmy w góry Troodos, żeby zdobyć najwyższy szczyt Cypru - Olimp (1952 m n.p.m.). Kiedyś byłem z Aleksem na greckim Olimpie, który ma prawie 3000 m n.p.m., tutaj zadanie wydawało się znacznie łatwiejsze, tym bardziej, że na szczyt góry prowadzi droga asfaltowa.

Dwa dni wcześniej pani w informacji turystycznej ostrzegała nas, żeby tam nie jechać, bo w górach jest masa śniegu i w ogóle to jest straszne. Śmiać mi się chce, kiedy mieszkańcy krajów śródziemnomorskich panikują na widok śniegu. Kiedy niedługo wcześniej napadało trochę w Rzymie, to całe miasto było sparaliżowane. W Polsce takie opady nie robią na nikim wrażenia.

Faktycznie, na wysokości bliskiej 2000 metrów śniegu było już sporo, na zboczach rosły zaspy po półtora metra, ale drogi pod szczytem Olimpu były zupełnie przejezdne. Zaparkowaliśmy w miejscowości Troodos, skąd na szczyt Olimpu mieliśmy jeszcze prawie 4 km. Po drodze mogliśmy podziwiać ładne widoki, na północy widać było morze. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy stacji narciarskiej, gdzie kilka osób zjeżdżało na nartach i snowboardach. Można było również wypożyczyć narty biegowe, na co dużą ochotę miała Anulka. Na szczyt Olimpu wybiegliśmy jednak drogą asfaltową, na własnych nogach. Obok nas przejeżdżały samochody z pasażerami, którzy woleli zdobyć najwyższą górę Cypru na czterech kołach. Byłem przygotowany, że wejście na Olimp nie będzie niczym szczególnym. Po dwóch stronach wierzchołka stoją zasieki brytyjskich baz, w których stoją budynki wojskowe oraz radar - wielka biała kula. Najwyższy szczyt Cypru jest faktycznie bardzo ważnym miejscem strategicznym, ze względu na położenie u brzegów państw Bliskiego Wschodu, jak Syria, Liban czy Izrael oraz krajów Afryki Północnej. Szkoda, że to miejsce nie uchowało się przed szponami cywilizacji. Gdyby na Olimp prowadziły ścieżki górskie, a pod szczytem wybudowano tylko schronisko, to ten teren byłby bardzo atrakcyjny turystycznie.

Góry Troodos - zaskoczyły nas wysokie zaspy przy drogach
Na szczyt wybiegaliśmy drogą z ładnymi widokami na północną część wyspy
Na cypryjskim Olimpie (1952 m n.p.m.)

Wdrapaliśmy się po zaspie śnieżnej do najlepszego punktu widokowego między dwoma płotami z drutem kolczastym. Najbliższe otoczenie psuje oczywiście widok, ale i tak było miło popatrzeć.

Zamiast zbiegać do samochodu drogą asfaltową, postanowiliśmy spróbować pobiec szlakiem Afrodyty, który otacza szczyt Olimpu. O tej porze roku oznaczenia są zasypane, ale na szczęście ktoś przejechał tę ścieżkę pługiem, dzięki czemu dało się pobiegać takim śnieżnym wąwozem. Było to bardzo fajne doświadczenie, bo na w miarę ubitej trasie nogi nie grzęzły śniegu.

Szlak Afrodyty wokół szczytu okazał się śnieżnym wąwozem...
...z którego ostatecznie zbiegliśmy i wróciliśmy do auta po głębokim, ale ubitym śniegu

W pewnym momencie trasa szlakiem przestała nam już pasować, bo GPS wskazywał, że biegniemy w zupełnie przeciwnym kierunku niż do naszego samochodu. Wybiegłem na chwilę z wąwozu i zauważyłem, że śnieg jest na tyle ubity, że da się pobiec poza szlakiem. Przebiegliśmy zatem na przełaj po nienaruszonym śniegu, co w pagórkowatym terenie sprawiało nam niesamowitą frajdę. Słońce świeciło, a dobra widoczność zapewniała wspaniałe widoki. Z Cypru najbardziej zapamiętałem nie morze i maraton na promenadzie pod palmami, ale właśnie bieg poza szlakiem po ośnieżonych szczytach Olimpu. Krzysiek się śmiał, że za parę dni w wiadomościach podadzą, że piątka turystów z Polski zamarzła w czasie wakacji na Cyprze. Na szczęście po fajnej wycieczce bez problemu trafiliśmy do samochodu.

Podróż powrotna została przerwana przez krótki przystanek, kiedy samochód zasygnalizował brak płynu chłodzącego. Na szczęście problem wynikał ze zmiany jego położenia przy stromym zjeździe z góry. Popołudnie spędziliśmy wspólnie w knajpie w północnej części Limassol, gdzie znajomi zaprosili nas na posiłek "wszystko, co dasz radę zjeść". Byłem głodny i z przyjemnością brałem kolejne dokładki. Wieczorem przespacerowaliśmy się jeszcze nad brzegiem morza.

Następnego dnia rano znowu zrobiliśmy sobie rozruch na znajomej już promenadzie na wschód od naszego hotelu. Biegło mi się niewiele lepiej niż poprzedniego dnia. Maraton jednak sporo mnie kosztował. Trenowałem do niego za mało i głównie na miękkiej nawierzchni. Nogi przeżyły szok, kiedy miały przebiec szybko 42 km po asfalcie. Skutki odczuwałem jeszcze przez 2 tygodnie, a 7 dni po tym maratonie bardzo słabo pobiegłem w Półmaratonie Żywieckim - ledwo połamałem 1:30.

Po kolejnym obfitym śniadaniu opuściliśmy hotel i pożegnaliśmy Limassol. Mieliśmy jeszcze cały dzień i pół nocy do naszego wylotu z Larnaki, więc postanowiliśmy pojechać do stolicy Cypru - Nikozji. Podróż minęła szybko, a po drodze mieliśmy ładne widoki. Do Nikozji dojechaliśmy od strony południowej, a na wzgórzach w jej północnej części widać było uformowaną na zboczach wielką flagę turecką - znak, że jest to już terytorium Cypru Północnego. Cypr przez stulecia przechodził z rąk do rąk. Obecnie jest leżącym w Azji krajem Unii Europejskiej, choć prawa unijne obowiązują jedynie na 2/3 południowej części terytorium, bo północna część okupowana jest przez Turcję. My całość wyjazdu spędziliśmy w "europejskim" Cyprze Południowym.

W Nikozji zaparkowaliśmy auto na jakimś strzeżonym parkingu w centrum, jednak nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie jest otoczone murami zabytkowe centrum miasta. Pomógł nam biznesmen w garniturze, który zaparkował samochód niedaleko nas. Dostęp do murów nie był łatwy z powodu dużego placu budowy pod nimi. Udało nam się obejść tę przeszkodę, dzięki czemu byliśmy świadkami niecodziennego zdarzenia. Robotnicy sadzali duże palmy pod murami, przenosząc je dźwigiem.

Sadzenie palmy w Nikozji

Zabytkowa dzielnica Nikozji zrobiła na nas początkowo dobre wrażenie. W wąskich uliczkach w południowej części pełno było przyjemnych knajpek i sklepików. Weszliśmy na chwilę do informacji turystycznej, żeby wziąć mapkę, po czym przeszliśmy się na zachód. Potem spacerowaliśmy wzdłuż granicy z Cyprem Północnym i ten rejon był znacznie mniej przyjemny. Koło ograniczone murami Nikozji jest podzielone na pół średnicą na linii wschód-zachód, wzdłuż której dominują obskurne mury i druty kolczaste. Niewiele brakowało, a nieświadomie przeszlibyśmy do tureckiej części, co było możliwe po odbyciu odprawy paszportowej. Zawróciliśmy i udaliśmy się do części wschodniej, gdzie mieści się między innymi pałac arcybiskupi i kilka kościółków. Są to największe atrakcje Nikozji, nie zrobiły one jednak na mnie większego wrażenia.

Pałac arcybiskupi
Kościół św. Jana

Po długim spacerze usieliśmy na długo w kawiarni, gdzie można było skorzystać z bezprzewodowego Internetu. Nadrobiliśmy nieco zaległości w sieci, bo praktycznie przez cały wyjazd byliśmy od niej odcięci.

Wyjechaliśmy z Nikozji w stronę Larnaki. Z tutejszego lotniska mieliśmy wylecieć po północy, ale wieczór chcieliśmy przeznaczyć na zwiedzanie tej turystycznej miejscowości. Zaparkowaliśmy przy promenadzie i przeszliśmy się na plażę, która była bardzo szeroka. Potem zatrzymaliśmy się na godzinę w jednej z restauracji, których są tu dziesiątki. Po zmroku przespacerowaliśmy spory kawałek promenadą na południe, w kierunku Jeziora Słonego.

Wieczór na szerokiej plaży w Larnace, w oczekiwaniu na powrotny samolot

Najciekawszym zabytkiem Larnaki jest cerkiew św. Łazarza. Wzniesiono ją w miejscu, w którym miał się znajdować grób Łazarza. We wnętrzu świątyni jest grobowiec, w którym lubią kłaść się na chwilę turyści z Rosji. Podobno ma to im zapewnić długowieczność. My nie wchodziliśmy do cerkwi, ani tym bardziej nie kładliśmy się w grobowcu. Długowieczność zapewnia nam bieganie ;-)

O północy dojechaliśmy na lotnisko i po przesiadce w Warszawie o 8 nad ranem wylądowaliśmy w Katowicach. Nocne loty były dość męczące, ale wyjazd był ogólnie bardzo udany. Oboje zrealizowaliśmy nasze cele sportowe i turystyczne, a także spędziliśmy urlop w miłym towarzystwie.

Galeria zdjęć z Cypru

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin