O mnie Góry Bieganie Relacje Trasy Purchasius


Anna Celińska - relacje Robert Celiński - moje maratony

2011-11-13, Turyn (Włochy)


20 raz poniżej trójki,
najlepszy wynik od 4 lat

Relacja Roberta z jego maratonu nr 70

Czas

Miejsce

%

2:54:29

144 /
2671

5.4


Turyn jest dla nas miastem specjalnym. Anulka mieszkała tu przez prawie 3 lata, tutaj się tak naprawdę poznaliśmy, kiedy przez cały 2009 rok wiele razy latałem do Turynu. Tutaj też Anulka debiutowała w maratonie z bardzo dobrym czasem 3:15. Pamiętam, jak rozmawiałem z nią przez telefon chwilę po tym maratonie i nie mogłem uwierzyć, że poszło jej tak łatwo i była w stanie przyspieszyć w końcówce. Wtedy mogłem sobie tylko wizualizować jej finisz na Piazza Castello.

Anulka przeprowadziła się z powrotem do Polski w lutym 2010 roku, a ja tylko mogłem jej zazdrościć, że przebiegła maraton w Turynie. Bieg ten był moim zdaniem bardzo atrakcyjny jeżeli chodzi o trasę - jedną wielką pętlę dookoła miasta ze startem i metą w samym jego sercu. Myślałem, że nigdy nie będzie już okazji, żeby tam pobiec. Kiedy szukaliśmy maratonu na koniec sezonu 2011, okazało się, że termin maratonu w Turynie zmieniono z połowy kwietnia na połowę listopada. "A może pobiegniemy w Turynie" - zaproponowała Anulka. Z radością się zgodziłem ;-)

W 2011 roku przypadała akurat 25. edycja maratonu w Turynie. W tym roku w ramach Turin Marathon odbywały się również Mistrzostwa Włoch na dystansie maratońskim. Na turyńskiej trasie w 2000 roku znakomicie pobiegła trenerka Anulki - Aniela Nikiel, która po walce zajęła drugą pozycję z czasem 2:30:02!

My nie mieliśmy tak ambitnych celów, ale Anulka, mimo swoich problemów z kręgosłupem, planowała pobiec w okolicach 2:50. Ja nie przygotowywałem się specjalnie do tego startu, ale chciałem jak najdłużej dotrzymać kroku żonie i ewentualnie odpuścić w drugiej połowie dystansu. Miałem też dodatkową motywację, bo chciałem zrobić minimum na Two Oceans Marathon w RPA i dostać się tam do pierwszej strefy startowej. Żeby to zrobić, musiałem pobiec poniżej 3 godzin. Ostatecznie nie polecieliśmy w kwietniu do RPA, ale motywacja wtedy była.

W sobotę o godzinie 5 rano stawiliśmy się na lotnisku w Katowicach. Byliśmy średnio wyspani, a jak wiadomo, najważniejsza jest noc dwa dni przed maratonem. Trochę przysypialiśmy w kolejce do odprawy, kiedy zaczepił nas stojący za nami mężczyzna: "Lecicie na maraton?". Tak poznaliśmy Krzyśka Mazura, który na lotnisko w Katowicach dojechał aż z Wałbrzycha. Okazało się, że wykupił te same loty co my - przez Frankfurt, z powrotem w niedzielę wieczorem. Krzysiek okazał się miłym kompanem w czasie podróży. Przebiegł już kilka fajnych maratonów, a poza tym, miał kilka innych ciekawych talentów.

W Turynie wylądowaliśmy po południu i od razu pojechaliśmy autobusem w kierunku Porta Nuova. Nasz hotel nazywał się Starhotels Majestic i był bardzo blisko tego dworca kolejowego. Krzysiek też nie miał stamtąd daleko do swojego hotelu.

Po zostawieniu rzeczy w pokoju, szybko wyruszyliśmy z Anulką na spacer po Turynie. Przeszliśmy się ładnie udekorowaną ulicą w stronę centrum i przeszliśmy przez Piazza San Carlo, gdzie miało się odbyć pasta party. Stamtąd odchodzi ekskluzywna Via Roma, którą mieliśmy finiszować następnego dnia. Tłok pod arkadami Via Roma pamiętałem z wielu poprzednich wycieczek do Turynu.

Ulica obok naszego hotelu
Piazza San Carlo - przygotowania do pasta party
Piazza San Carlo
Via Roma - samochód skręca na ostatnią prostą maratonu

Na Piazza Castello zbudowano małe miasteczko maratońskie, gdzie można było kupić sprzęt sportowy, poczęstować się próbkami odżywek, a przede wszystkim - odebrać pakiety startowe na maraton. Wszystko przebiegło sprawnie, a po szybkim zwiedzeniu miasteczka uciekliśmy od tego tłoku. Przeszliśmy przez Piazzetta Reale do Pizza San Giovanni, gdzie następnego dnia miały być rozstawione szatnie dla zawodników. Wróciliśmy powolnym spacerkiem, żeby ustawić się w kolejce do makaronu na Piazza San Carlo.

Maratońskie Expo na Piazza Castello
Tutaj będą dekorowani zwycięzcy
Upragniona meta
Miasteczko maratońskie przy Placu św. Jana
Kościół, w którym przechowywany jest całun turyński
Widok na Piazza Castello z zaplecza mety
Pod zamkiem

Niestety, pasta party nie mogła się zacząć o czasie i miała blisko półgodzinne opóźnienie. Skorzystał na tym Krzysiek, który nieco się spóźnił, a my już zdążyliśmy wymarznąć w oczekiwaniu. Zrobiłem się strasznie głodny i szybko wchłonąłem cały makaron i pozostałe smakołyki, którymi nas poczęstowano. Po posiłku przeszliśmy się jeszcze na krótki spacer. Niestety, kupione w rodzinnym sklepiku wino musieliśmy wylać, bo było zupełnie sfermentowane. Pewnie trzeba było kupić to droższe...

Następnego dnia poszliśmy na wczesne śniadanie i zgodnie z naszymi przewidywaniami, w restauracji spotkaliśmy dziesiątki biegaczy. Po posiłku ruszyliśmy spokojnie w kierunku startu. Na chwilę weszliśmy do kościoła świętego Jana, gdzie przechowywany jest słynny Całun Turyński. Nie wierzę jednak w prawdziwość tego lnianego płótna, w które rzekomo złożono ciało Jezusa po zdjęciu z krzyża. Historia całunu jest dla mnie zbyt zagmatwana i raczej jest to falsyfikat.

Przed startem na Piazza Castello
Widok na metę przed startem

Rozgrzaliśmy się w okolicach Piazza San Giovanni i zostawiliśmy tam depozyt. Powinniśmy się spieszyć, żeby zająć dobre miejsce na starcie, ale z drugiej strony trzeba uważać, żeby się wyziębić. Mieliśmy na sobie ogromniaste koszulki XL, które dostaliśmy przed Biegiem na Hrobaczą Łąkę. Zamierzaliśmy je zrzucić z siebie w czasie biegu, żeby do tego czasu utrzymywać odpowiednią temperaturę ciała i nie tracić energii. Nie wiem, dlaczego organizatorzy biegu w Kozach zamawiają tyle takich wielkich koszulek, skoro wiadomo, że biegacze są raczej skromnej budowy ciała. Już drugi rok z rzędu przy rejestracji w Kozach mogli nam zaoferować jedynie rozmiar XL. Dla Anulki była to praktycznie sukienka. Z drugiej strony, koszulki z Kóz zdały egzamin jako koce termiczne przed biegiem. Może potem przydały się jakiemuś turyńskiemu bezdomnemu?

Przed startem w koszulkach z Kóz. Ja zrzuciłem moją na czwartym kilometrze.

W strefie startu udało nam się sprytnie przecisnąć przez barierkę i ustawić w miarę blisko elity biegu. Gdybyśmy przyszli minutę później, ochroniarze by nas nie puścili. Zależało nam na dobrym ustawieniu się, bo na początku było dość wąsko i start z połowy stawki mógł nas kosztować sporo stresu.

Tłum ruszył po brukowanych uliczkach Piazza Castello. Po lewej stronie widać było szczyt słynnego Mole, gdzie mieści się muzeum kina. Biegliśmy w dół Via Po w kierunku Padu (Pad to po włosku "Po"), by przed rzeką mieć do dyspozycji szeroki plac Vittorio Veneto, na którym odbywa się wiele koncertów. Po drugiej stronie mostu Vittorio Emanuele I widać było kościół Gran Madre. Nie przebiegliśmy jednak przez rzekę, a skręciliśmy w prawo i po lewej stronie mieliśmy Pad. Potem ominęliśmy Park Valentino, dzięki czemu uniknęliśmy paru niewygodnych pagórków. Z drugiej strony, trochę szkoda, bo właśnie w tym parku zaręczyliśmy się z Anulką. Był to dokładnie mały placyk przy Moście Izabeli. W parku znajduje się duży Pałac Valentino, a przede wszystkim uroczy średniowieczny zamek, który jest dobrze widoczny z drugiego brzegu Padu. Co ciekawe, zamek wcale nie był zbudowany w średniowieczu, wzniesiono go w XVII wieku, ale w starszym stylu.

Spoglądałem w lewo na Parco Valentino, wspominając przyjemne chwile, które tu spędziłem. Po paru minutach bliskość parku odeszła w zapomnienie i zbiegliśmy w dół do tunelu. W tych okolicach mieszkała kiedyś Anulka, konkretnie przy Via Marochetti. W tunelu zrobiło mi się ciepło i pozbyłem się w końcu mojej sukienki z Kóz.

Na początku biegło mi się dosyć dobrze. Utrzymywaliśmy tempo troszkę wolniejsze niż 4:00/km, ale plan przebiegnięcia maratonu w okolicach 2:50 był cały czas realny. Niestety, już po 7 km, przed skrętem w prawo z Corso Unida d'Italia, poczułem sztywnienie nogi przy odbiciu. Musiałem zwolnić, puściłem Anulkę przodem i sięgnąłem po fiolkę magnezu, którą miałam schowaną w spodenkach. Preparat oczywiście nie zaczął działać od razu (może to w ogóle placebo) i jeszcze w Moncalieri nie mogłem specjalnie przyspieszyć, ale w Nichelino poczułem już lepiej i mogłem powoli dochodzić żonę. Dobiegliśmy do Stupinigi, gdzie przywitała nas gęsta mgła. Tutaj kibicował nam Adam - nasz jedyny kibic na trasie. Z powodu mgły nie mogłem zobaczyć pałacu łowieckiego, ale dobrze znałem tę okolicę, bo dwa lata wcześniej kończyliśmy tu bieg Tutta Dritta. Chwilę potem przebiegliśmy przez kolejną znaną nam dzielnicę Borgaretto (Beinasco). Tutaj też kiedyś biegaliśmy dychę na kilku pętlach. Dobrze pamiętałem uliczki ten dzielnicy i zwróciłem głowę w kierunku stadionu z niebieską bieżnią, na którym finiszowaliśmy.

Borgaretto, 2009-05-03 (A: 41:16, R: 37:36); Tutta Dritta, 2009-12-06 (A: 39:27, R: 36:59)

Chwilę potem przebiegliśmy nad autostradą. Przejąłem inicjatywę i zacząłem nadawać tempo. W okolicach półmetka w Orbassano skoncentrowałem się na poszukiwaniu na stole "mikstury Neli", którą zostawiliśmy przed startem na ten punkt odżywczy. Dzięki dobremu oznakowaniu butelki, udało nam się ją znaleźć. Anulka wypiła tylko trochę, ja dopiłem do końca. Do Rivalty biegło mi się przyzwoicie, ale potem zaczęły się schody - długi podbieg. Jak się spodziewałem, nie byłem w stanie dotrzymać kroku Anulce, która szybko zaczęła mi odchodzić. Po 28 km w Rivoli już jej nie widziałem. Na szczęście tutaj czekała nas długa prosta na wschód w kierunku centrum Turynu i było tu głównie z górki.

Nie liczyłem już na to, że uda mi się dogonić żonę, ale starałem się utrzymać przyzwoite tempo, żeby połamać 3 godziny. Miałem lekki kryzys, ale udało mi się przezwyciężyć problemy. Na 5 km przed metą wiedziałem, że musi się udać pobiec poniżej 3 godzin, a po 40 km czułem, że mogę się pokusić o bardzo dobry wynik, nawet połamać 2:55. Na ostatnim kilometrze mocno się sprężyłem i po skręcie w Via Roma ostatnią prostą maratonu pokonałem bardzo szybko. Wbiegłem szczęśliwy na metę z najlepszym maratońskim czasem po 4 latach.

Za metą od razu zobaczyłem plecy Anulki. Jak się okazało, finiszowała zaledwie 20 sekund przede mną. Niestety, bóle kręgosłupa promieniujące na nogę nie pozwoliły jej na ukończenie tego maratonu w planowanym czasie. Mówiła, że bardzo cierpiała w końcówce. Na szczęście mieliśmy to już za sobą, choć przez godzinę dochodziliśmy do siebie.

Za metą na Piazza Castello - Anulka cierpi...
...a ja pocieszam żonę ;-)
Po biegu musieliśmy chwilę odpocząć na ławce

Po biegu towarzyszył nam Adam, który był już długo na Piazza Castello, widział finisz elity i nakręcił nas, kiedy wbiegaliśmy na metę. Do tej pory nie wiem, jak udało mu się złapać Anulkę na Via Santa Teresa, po czym dobiec bocznymi uliczkami na Pizza Castello i ponownie nas sfilmować. Na pewno musiał biec podobnym tempem, jakim my finiszowaliśmy na ostatnim kilometrze i pewnie przy okazji stratował paru niewinnych przechodniów ;-)

Z Adamem na Piazza Castello

Po biegu wróciliśmy we troje w stronę hotelu, po drodze mijając znane Muzeum Egipskie. Adam zaczekał, aż weźmiemy prysznic, po czym pojechaliśmy do jego apartamentu. Ugościł nas pysznym ryżem posypanym parmezanem. Niby proste danie, ale jak to wspaniale smakowało po takim wysiłku!

Późnym popołudniem Adam odwiózł nas na lotnisko. Tam spotkaliśmy Krzyśka, który również był zadowolony z biegu. Stwierdził nawet, że w porównaniu do Rzymu, Turyn ma jeszcze ładniejszą trasę. Faktycznie, może nie ma tu aż tylu atrakcyjnych punktów turystycznych, ale Turyn z punktu widzenia maratończyka prezentuje się imponująco. Na pewno warto było przebiec tu maraton :-)

Galeria zdjęć z Turynu

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin