O mnie Góry Bieganie Relacje Trasy Purchasius


Anna Celińska - relacje Robert Celiński - moje maratony

2011-06-20, Lublana (Słowenia)


Anulka szósta w MŚ!
Dogrywka w Lublanie

Relacja Roberta z jego maratonu nr 64

Czas

Miejsce

%

3:33:33

1 /
1

-


Relacja ze Słowenii jest chyba pierwszą, w której maraton został zdominowany przez inną, znacznie ważniejszą imprezę. Chodzi o rozgrywane w tym kraju mistrzostwa świata w biegach górskich na długim dystansie. Udział w tej imprezie zaplanowaliśmy już na jesieni. Ponieważ formuła mistrzostw była otwarta, w Słowenii mogliśmy wystartować oboje, niezależnie od tego, czy Anulka uzyskałaby kwalifikację (ja nie mogłem nawet o tym pomarzyć). Przy okazji ja chciałem przebiec maraton w Lublanie (spolszczyłem słoweńską nazwę Ljubljana), która znajduje się zaledwie 75 km od miejsca rozgrywania zawodów. Oficjalny maraton w stolicy Słowenii odbywał się w październiku, ale postanowiłem skorzystać z okazji i przebiec teraz kolejny indywidualny maraton w stolicy europejskiej.

Anulka bez większych problemów uzyskała kwalifikację do reprezentacji Polski na mistrzostwa w Słowenii. Zdobyła srebrny medal rozgrywanych w Górach Sowich Mistrzostw Polski na długim dystansie i może nawet mówić o pechu, bo złoty medal straciła na 300 metrów przed metą. Prowadziła wyraźnie, ale miała kurcze i przewróciła się przed stadionem, a potem jeszcze dwa razy na stadionie. To była jednak kwestia dyspozycji dnia i wiedzieliśmy, że na MŚ sytuacja się nie powtórzy.

Do Słowenii wyjechaliśmy w piątek o piątej rano. Po drodze podwieźliśmy Spajka do rodziców Ani, a potem jechaliśmy przez Zwardoń, Słowację, i Austrię. Przed Villach skręciliśmy na Słowację i wjechaliśmy do niej 12-kilometrowym tunelem. Po drodze do Bohinjskiej Bystrzycy zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w uroczej miejscowości Bled. Nad jeziorem Blejsko (prawie jak Bielsko) widać zamek na skale, a na środku jeziora jest mała wysepka z kościółkiem. Podobno odbywają się w nim śluby, a młoda para podpływa tam elegancką łódką.

Bled - kościółek na wyspie, gdzie młode pary przypływają łódką na ślub

Po przejechaniu 20 km drogą w górach, byliśmy już w Bohinjskiej Bystrzycy. Tam znajdował się elegancki, 5-gwiazdkowy hotel, który był bazą noclegową dla reprezentacji narodowych. Kiedy dojechaliśmy przed 14, wszyscy Polacy byli już na miejscu. W reprezentacji Polski mieli wystartować: Anulka, Dominika Stelmach, Antonina Rychter, Damian Zawierucha, Daniel Wosik, Paweł Krawczyk i Piotr Koń. Dominika przyjechała do Słowenii z mężem Maćkiem, a Paweł z dziewczyną Anią i kolegą Mirkiem. Opiekunem reprezentacji był Andrzej Puchacz.

Super warunki w reprezentacyjnym hotelu

Hotel zrobił na nas duże wrażenie - mieliśmy elegancki pokój z balkonem i ładnym widokiem, jedzenie było pyszne, a z dodatkowych atrakcji można było korzystać z aquaparku. Anulka, jako kadrowiczka, miała te wszystkie atrakcje za darmo, ja musiałem zapłacić połowę ceny dwuosobowego pokoju i dodatkowo za kolację po biegu.

Przed oficjalnym otwarciem mistrzostw mieliśmy jeszcze trochę czasu. Naszym planem na niedzielę było wejście na Triglav - najwyższy szczyt Słowenii, który znajduje się na herbie i fladze kraju. Triglav (2864 m n.p.m.) jest najwyższym szczytem Alp Julijskich, a jego nazwa pochodzi od trzech głów. Poza głównym szczytem, po dwóch stronach góry wznoszą się mniejsze: Maly Triglav i Rjavec. Byłoby wspaniale wejść na Triglav, mieliśmy nawet przygotowany do tego sprzęt wspinaczkowy. Poszliśmy do informacji turystycznej i przeanalizowaliśmy szlaki, które prowadzą na najwyższy szczyt Słowenii. Potem nawet przejechaliśmy się na parking, z którego wychodzi się na Triglav. Niestety, jak się okazało 2 dni później, fatalna pogoda zmusiła nas do rezygnacji z naszego ambitnego planu.

Przespacerowaliśmy się chwilę po położonej nad Jeziorem Bohinjskim miejscowości Ribcev Laz. Stoi w niej ładny kościółek, a na pobliskim skwerku wznosi się pomnik czterech pierwszych zdobywców Triglava, patrzących się w stronę góry. Atrakcją jest samo Jezioro Bohinjskie, które przypominało mi nieco miniaturkę Jeziora Garda. W wychodzącym z jeziora strumieniu pływają podobno stada pstrągów, choć akurat wtedy żadnych ryb nie widziałem.

Jezioro Bohinjskie
Ribcev Laz - pomnik pierwszych zdobyców Triglava, patrzących się w stronę najwyższego szczytu Słowenii
Na mostku w Ribcev Laz

Po powrocie do hotelu wybraliśmy się na oficjalne otwarcie mistrzostw, które odbyło się w miejscowości Podbrdo, po drugiej stronie góry. Słoweńcy zadbali o dobrą komunikację - jechaliśmy 6 km pociągiem w tunelu przez środek góry. Podróż samochodem krętą górską drogą byłaby znacznie trudniejsza.

Prezentacja odbyła się bardzo oficjalnie - były przemówienia i wywieszanie flagi. Nasza reprezentacja nie miała niestety jednolitych strojów narodowych - każdy był ubrany inaczej. Co smutniejsze, dla Anulki i Dominiki zabrakło narodowych strojów startowych. Z drugiej strony, cieszyłem się, że Anulka wystartuje na MŚ w koszulce Byledobiec. Tam też ma polską flagę na piersi ;-)

Przed prezentacją reprezentacji narodowych w Podbrdo

Oficjalnemu otwarciu towarzyszyły pokazy na scenie, miedzy innymi trzynastu akordeonistów, chór męski i pokazy narodowych tańców ludowych. Można było skorzystać i poznać trochę kultury słoweńskiej. Na koniec odbyło się pasta party, na którym można było do woli dobierać jedzenie. Ja zjadłem podwójną porcję makaronu, żeby naładować się węglowodanami przed ciężkim biegiem. Po powrocie do Bohinjskiej Bystrzycy poszliśmy jeszcze na chwilę do knajpy, żeby napić się miejscowego wina, po czym wróciliśmy do hotelu spać.

Rano zjedliśmy wczesne śniadanie w hotelu i o 6 byliśmy gotowi do odjazdu. Na start w Petrovo Brdo (803 m n.p.m.) zabrały nas autokary. Droga przez góry trwała bardzo długo, aż w końcu naszym oczom ukazał się startowy balon. Gdybyśmy pojechali jeszcze niecałe 4 km dalej, bylibyśmy w Podbrdo (520 m n.p.m.) - na mecie.

Ania z Tosią przed startem w Petrovo Brdo

Do startu mieliśmy godzinę, było więc sporo czasu. Jeszcze raz obejrzeliśmy listę startową, rozgrzaliśmy się, zrobiliśmy kilka zdjęć i oddaliśmy rzeczy do depozytu. Start odbył się zgodnie z planem, punktualnie o 8 rano. Z przodu ruszyła przeszło setka reprezentantów krajów, a za nimi - amatorzy. Zawody w Alpach Julijskich odbywają się tu co roku, a tym razem zyskały rangę mistrzostw świata. Cieszę się, że impreza była otwarta i mogę się pochwalić, że wystartowałem w MŚ ;-)

Cez Suho - pierwsza góra, na którą się wspinaliśmy (1760 m n.p.m.)

Na początku biegłem z Anulką i Tosią. Z przodu wyrwała Dominika, widzieliśmy też Piotrka Konia, który zawsze zaczyna spokojnie. Po około 500 metrach minęliśmy tabliczkę 38 km, co oznaczało, że trasa ma 38,5 km, a nie 37, jak wcześniej zapowiadano. Dziewczyny zaczęły mi odchodzić już pod koniec drugiego kilometra, a ja ustawiłem się za dwiema Szkotkami. Ten naród słynie z oszczędności, czyli siły też potrafią na pewno dobrze rozłożyć ;-)

Po kilku odcinkach mocno w górę i trochę w dół, zaczęliśmy biec wśród skąpej górskiej roślinności na szczyt Cez Suho (1760 m) - najwyższy na trasie. W pewnym momencie źle stanąłem na wąskiej ścieżce i zsunąłem się w dół stromego zbocza. Na szczęście, szybko zareagowałem, podciągnąłem się i straciłem na tym tylko kilka sekund. Na przełęcz wpinaliśmy się trawersem - jodełką, aż w końcu przebiegłem matę na szczycie w czasie 1:21:33.

Zbieg był na początku bardzo niebezpieczny. Ze szczytu prowadziła kręta, wąska, kamienista ścieżka, na brzegach porośnięta trawą. Trzeba było uważać, żeby się nie przewrócić, ale niektórzy zbiegali tam jak szaleni. Wyprzedzanie było bardzo niebezpieczne, a ja raczej należałem do tych, którzy biegli asekuracyjnie. W końcu niebezpieczna trasa się skończyła, a potem miałem okazję rozwinąć skrzydła na niezbyt stromej drodze o przyzwoitej nawierzchni. Tam wyprzedziłem sporo osób. Potem zaczął się asfalt, na którym zobaczyłem Tosię. Szybko ją doszedłem, życzyłem powodzenia i wyprzedziłem. Byłem zaskoczony, kiedy niedługo potem zobaczyłem Dominikę. Wyprzedziłem ją na podbiegu w lesie - to był jeden z niewielu fragmentów na tym etapie, kiedy trasa lekko się wznosiła. Dominika wyglądała na zniechęconą i chciała zejść z trasy, ale przekonałem ją, że razem z Anulką i Tosią mają duże szanse w drużynówce (nie myliłem się - ostatecznie zajęły czwarte miejsce).

Zbiegłem do wsi Hudujużna - najniższego punktu na trasie (361 m n.p.m.). Tam kibicowały nam setki osób, zauważyłem między innymi Andrzeja. "Ania która?" - spytałem. "Druga!" - odpowiedział Andrzej, co niesamowicie mnie ucieszyło. Zacząłem wręcz skakać z radości ;-)

Moje podskakiwanie szybko się skończyło, bo zaczął się bardzo stromy podbieg. Trasa prowadziła betonem z rowkami na powierzchni. Może dzięki temu samochody mają tu lepszą przyczepność. Było jednak tak stromo, że nie wyobrażam sobie wjazdu tutaj zwykłą osobówką. Ku mojemu zaskoczeniu, na podejściu radziłem sobie bardzo dobrze i wyprzedziłem sporo osób. W końcu przeszedłem dwie Rosjanki. Z jednej strony chciałem zobaczyć Anulkę, a z drugiej wolałem, żeby do mety była przede mną i utrzymała medalową pozycję.

W końcu jednak ją zobaczyłem - podchodziła pod górę, ale ramiona miała opuszczone. To znaczyło, że było już męczona. Po kilku minutach udało mi się ją dojść. W końcu wyszliśmy na łąki, a trasa prowadziła wąską ścieżką między ogrodzeniami pastwisk. Po lewej stronie pasły się krowy, w górze widać było biegaczy, którzy właśnie wchodzili pod szczyt Porezen (1590 m n.p.m.). Wtedy dopadł mnie lekki kryzys i nie miałem już siły, żeby dalej mocno napierać. Wyprzedziła nas Irlandka, a ja zacząłem tracić dystans do Anulki. Niedługo potem obok mnie, a potem Anulki śmignęła Angielka. Na wypłaszczeniu przepuściłem jeszcze dwie Rosjanki, które wcześniej udało mi się wyprzedzić. Jedna z nich przeszła potem Anulkę.

W końcu przebiegłem przy schronisku w czasie 3:48:05 i tam zaczął się najkrótszy odcinek zbiegu. Na początku było płasko, a ja podziwiałem widoki po obu stronach. Słońce świeciło i zrobiło się pięknie. Czułem się trochę jak na połoninach w Rzeźniku, tylko tutaj góry były znacznie wyższe. Zbieg pokonywałem bardzo spokojnie. Nie miałem specjalnie o co walczyć, a wiedziałem, że za 2 dni czeka mnie maraton w Lublanie. Wyprzedziła mnie między innymi szaleńczo zbiegająca Walijka (ostatecznie była miejsce przed Anulką). Na ostatnim kilometrze dałem się też wyprzedzić Angielce, ale nie miało to już znaczenia. Wiedziałem, że zrealizuję swój cel i połamię 4:30. Ostatecznie wbiegłem na upragnioną metę w czasie 4:26:57.

Anulka przed metą w Podbro

Szybko znalazłem Anulkę, która ostatecznie zajęła szóste miejsce na Mistrzostwach Świata! To duży sukces, szczególnie w debiucie na takiej imprezie! ;-) Była 2 minuty przede mną. Panowie też dobrze sobie poradzili - kolejno wbiegali: Daniel, Paweł, Piotrek i Damian, co dało im piątą pozycję w drużynówce. Wygrali niesamowici Szkoci, którzy zajęli 2, 3 i 4 miejsce, a wyprzedził ich jedynie miejscowy - Mitja Kosovelj. Wśród pań wygrała Angielka Philippa Maddams, która prowadziła niezagrożenie od początku biegu. Ogólnie świetnie wypadli zawodnicy z Wysp - wyprzedziło mnie 8 kobiet i aż 5 z nich było z tych krajów. Zaskoczyły mnie również dwie Szkotki, z którymi biegłem na początku. Roczniki 1961 i 1965, a przybiegły niewiele za mną. Takie zawodniczki na pewno specjalizują się w biegach anglosaskich, a zbiegi były w tych mistrzostwach bardzo ważne.

Trochę poczekaliśmy na kolejne nasze zawodniczki - Tosia dobiegła 4:41, Dominika 4:47, a poniżej 5 godzin bieg ukończył Mirek. Wszyscy zmęczeni i zdrowi, no może poza Damianem, który bardzo poobcierał sobie pięty. Oczywiście, w kolejnych dniach wszystkich mocno bolały czwórki ;-)

Po biegu przez pół godziny dochodziłem do siebie. Trochę poleżałem w namiocie, wypiłem dużo izotonika, zjadłem dwie sałatki owocowe. Anulka była w nieco lepszej formie ode mnie. W końcu wstałem, porozmawialiśmy chwilę z innymi reprezentantami i poszliśmy do pociągu. Jechaliśmy składem, który normalnie przewozi kilkanaście samochodów i do naszej dyspozycji był tylko jeden wagonik dla pasażerów. Spokojnie się w nim zmieściliśmy, a z naszej ekipy brakowało tylko Damiana i Daniela. Na stacji w Bohinjkiej Bystrzycy zrobiliśmy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie i wróciliśmy do hotelu.

Część polskiej ekipy na MŚ: Robert, Anulka, Paweł, Tosia, Dominika, Andrzej, Piotrek, Mirek
Na mostku przy hotelu w Bohinjskiej Bystrzycy

Po prysznicu i sprawdzeniu wyników w Internecie, pojechaliśmy z powrotem do Podbrdo, gdzie miała odbyć się dekoracja. Zjedliśmy posiłek, który przerwało nam wyczytywanie pierwszej dziesiątki kobiet. W tym gronie znalazła się Anulka. Za szóste miejsce dostała miejscową nalewkę i ser, który wsadziliśmy potem do lodówki i zapomnieliśmy potem zabrać do Polski ;-( Niestety, Polska flaga nie zawisła w namiocie. Mieliśmy szanse na pudło w drużynówce, ale kobiety zajęły ostatecznie czwarte miejsce, a panowie - piąte.

Dekoracja najlepszej dziesiątki Mistrzostw Świata - Anulka stoi, jako piąta (zabrakło Walijki)

Po skończonej imprezie ostatecznie opuściliśmy Podbrdo i wróciliśmy do hotelu. Zrobiliśmy zakupy w sklepie, po czym zjedliśmy pyszną kolację, przygotowaną specjalnie dla biegaczy. Ja musiałem za nią dopłacić, jako zawodnik spoza kadry. Na wieczór spotkaliśmy się wszyscy w pokoju hotelowym, żeby świętować sukces. Piliśmy białe i czerwone wino słoweńskie, a mnie najbardziej smakował przyniesiony przez Dominikę i Maćka Borovnicevec - 25% nalewka na jagodach. Też sobie taką kupiliśmy i ze smakiem wypiliśmy potem w Polsce.

Rano lało i grzmiało, musieliśmy zatem zrezygnować z naszych planów wejścia na Triglav. Zamiast tego, poszliśmy na dwie sesje w saunie i obejrzeliśmy przyhotelowy aquapark. Mnie najbardziej spodobała się ścianka wspinaczkowa nad głębokim basenem - bardzo dobry pomysł na próby wspinaczkowe bez asekuracji.

Wyjechaliśmy z Bohinjskiej Bystrzycy, jeszcze raz obejrzeliśmy jezioro w Bledzie i po krótkiej podróży autostradą około południa dojechaliśmy do Lublany. Nasz hotel znajdował się poza ścisłym centrum, półtora kilometra na północ od parku miejskiego Tivoli. Taką lokalizację wybrałem nie przez przypadek, to właśnie w Tivoli miałem zamiar przebiec następnego dnia maraton.

Niedzielne popołudnie postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzania Lublany i szybko wyruszyliśmy w miasto. Stolica Słowenii nie jest duża - liczy zaledwie 265 tysięcy mieszkańców, niewiele więcej od Bielska. W hotelu spotkaliśmy Polaka, który przebywał tu już kilka miesięcy i twierdził, że miasto jest małe, dla niego trochę klaustrofobiczne i że w Lublanie jest podobno jeden z najwyższych w Europie wskaźników samobójstw. Cóż, ja ani w Bielsku, ani w Lublanie absolutnie nie mam takich myśli ;-)

Najpierw przeszliśmy się do parku Tivoli, gdzie rozpoznałem trasę, którą mógłbym pokonać następnego dnia. Park jest położony na zboczu wzgórza i żeby uniknąć znacznych przewyższeń, wybrałem sobie mniejszą pętelkę, która okazała się potem mieć długość dokładnie 900 metrów. Trasa prowadziła w większości żwirkowymi ścieżkami parku, trochę asfaltem. Największą atrakcją widokową był lekki podbieg w stronę dworku Tivoli, pod którym jest ładna fontanna i ogród. W środku alei stał ciąg latarni, a po obu stronach można było oglądać czarno-białą wystawę o tematyce jazzowej. Następnego dnia miałem przebiegać obok tych zdjęć 45 razy ;-/

Dworek w parku Tivoli

Z Tivoli przeszliśmy się prosto w stronę centrum, mijając po drodze budynki Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Narodowego oraz opery. Przy ulicy Kopowej zatrzymaliśmy się w McDonaldzie na kawę i ciastko. Po drugiej stronie ulicy widziałem afisz SloWatch (nie mylić ze swołocz) - reklamę słoweńskich zegarków. Po angielsku można było to tłumaczyć, jako "slow watch", czyli zegarek, który wolno odmierza czas. To pewnie tylko dla szczęśliwych, bo oni czasu nie liczą, a może przynajmniej robią to wolniej. Podobno najszybsze zegarki na świecie robią Rosjanie. Angielska gra słów była też widoczna na koszulkach dla turystów "I feel sLOVEnia". Na Presernov trg, głównym placu miasta, rozstawiona była scena, nie mogliśmy zatem obejrzeć placu w normalnych warunkach. Podobał nam się Kościół Franciszkański z czerwoną fasadą.

Kościół Franciszkański przy Potrójnym Moście

Na drugą stronę Ljubljanicy mogliśmy przejść dwoma z trzech prowadzących z placu mostów (tzw. Potrójny Most), gdyż środkowy kończył się na plecach sceny. Poszliśmy na chwilę do centrum informacji turystycznej, a potem wyszliśmy prosto na ratusz. Chwilę potem byliśmy przy rzymskokatolickiej Katedrze Świętego Mikołaja. Wrażenie zrobiły na nas przede wszystkim mosiężne drzwi z ciekawymi rzeźbieniami. Katedra nie jest zbyt ładnie eksponowana, raczej chowa się między innymi budynkami starego miasta Lublany. Wnętrze jest ładne, spędziliśmy tam kilka minut.

Budynki nad Ljubljanicą
Klamka w głównych drzwiach Katedry św. Mikołaja

Po wyjściu z katedry przeszliśmy się w stronę Vodnikow trg, gdzie na co dzień jest największy w Lublanie targ. Stamtąd zaczęliśmy się wspinać na wzgórze zamkowe. Nogi bolały po atrakcjach z poprzedniego dnia, ale przyjemne otoczenie wynagradzało trudy. Na zamku weszliśmy na basztę widokową, z której można podziwiać okolice Lublany. Miasto ze wszystkich stron otoczone jest górami, na horyzoncie było widać ośnieżone szczyty, zbliżające się do 3000 m n.p.m. W najbliższej okolicy jest też kilka mniejszych górek. Wzgórze zamkowe opływa rzeka Ljublanica i kanał Gruberjev, które potem się łączą i wpływają do Savy na północnych krańcach miasta.

Panorama centrum Lublany - z lewej strony widać ucięty dworek w parku Tivoli
Na baszcie widokowej

Po obejrzeniu widoków poszliśmy na trójwymiarowy film, opowiadający o historii Lublany. Pierwsi osadnicy pojawili się tu już 2000 lat p.n.e. W pierwszym wieku naszej ery Rzymianie założyli tu Emonę - wojskowe obozowisko. Lublana przechodziła z rąk do rąk, by od 1278 zostać na przeszło pół tysiąclecia w rękach Habsburgów. Potem przez krótki czas należała do Napoleona.

Lublana leży na terenie aktywnym tektonicznie, o czym świadczą liczne trzęsienia ziemi. Jedno z najsilniejszych (6,1 w skali Richtera) miało miejsce w 1895 roku, kiedy zniszczeniu uległo 1400 budynków. Część odbudowano w stylu secesyjnym.

Po zakończeniu I wojny światowej teren został włączony do Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, połączonych potem w Królestwo Jugosławii. W czasie II wojny światowej miasto było okupowane przez Włochów i Niemców. W tym czasie dookoła niego zbudowano przeszło 30-kilometrowy płot z drutem kolczastym. Na pamiątkę wzdłuż przebiegu dawnego ogrodzenia poprowadzona jest ścieżka i szlak, którym można obiec miasto dookoła. Myślałem nawet, żeby tam przebiec maraton, ale bałem się pomyłek na trasie.

Po II wojnie światowej Lublana stała stolicą Socjalistycznej Republiki Słowenii, części komunistycznej Jugosławii. Niepodległość ogłosiła 25 czerwca 1991, a niedługo potem wybuchła wojna na Bałkanach, w wyniku której ostatecznie podzielono dawne państwa jugosłowiańskie.

Na pokazie trójwymiarowym musieliśmy być przebrani za tajniaków

Po pokazie filmu przeszliśmy się jeszcze raz na wieżę widokową. Wiele się zmieniło przez pół godziny - wyszło słońce i zrobiło się bardzo przyjemnie. Na koniec wizyty na wzgórzu zamkowym odwiedziliśmy jeszcze multimedialne Muzeum Historii Słowenii. Muszę przyznać, że jest bardzo nowoczesne. Kiedy podchodziliśmy do eksponatów, te podświetlały się, a w słuchawkach rozpoczynał się komentarz po angielsku. Moją uwagę zwróciły szachy wyrzeźbione przez więźniów obozów koncentracyjnych, które Niemcy umiejscowili na terenie słoweńskiego wybrzeża. Ciekawe były też eksponaty z czasów komunizmu.

Zeszliśmy ze wzgórza zamkowego na Krekov trg, z którego można wjechać kolejką linową na szczyt. Na północ wróciliśmy Zmajskim Mostem, którego rogi zdobią cztery zielone smoki. To bajkowe zwierzę znajduje się również w herbie Lublany. Most był akurat zamykany, bo kręcono tu film.

Zielony smok na szczycie zamku jest herbem Lublany, cztery takie stworzenia zdobią Zmajski Most

W hotelu poszliśmy do restauracji, gdzie za 10 euro można było się najeść do syta w bufecie. Korzystałem z tego i zajadałem się makaronem w ramach przedmaratońskiego pasta party.

Rano wstałem po 4, zjadłem bułkę z bananem, posiedziałem trochę przy komputerze i o piątej wyszedłem z pokoju. Wziąłem ze sobą dużą butelkę wody, Powerade'a, dwa banany i trochę papieru toaletowego - na wszelki wypadek.

Zacząłem o 5:20. Pętla okazała się mieć 900 metrów i starałem się pokonywać ją w okolicach 4:30 (tempo 5:00/km). Szło mi dobrze, choć martwiłem się o odżywianie na trasie. Już na czwartej pętli zauważyłem, że ktoś grzebał przy mojej reklamówce - papier toaletowy był wyrzucony, a torba - przedziurawiona. To te wredne wrony! Przebiegłem pół kółka z reklamówką i położyłem ją na ławce, w bardziej odsłoniętym miejscu. Niestety, po kolejnych kilku kółkach zobaczyłem na tej ławce dwie kraczące wrony. Z reklamówki niewiele zostało, grzebały przy bananach. Odgoniłem ptaszyska, jednego (banana) wziąłem do ręki i wkrótce zjadłem, drugiego wrzuciłem zawiniętego w reklamówkę do prawie pustego kosza na śmieci - stamtąd go przecież nie wyciągną. Potem miałem stresa, bo parku jeździła śmieciarka, ale akurat tego kosza szczęśliwie nie opróżniła. Niestety, pod koniec biegu okazało się, że moim schowanym bananem zajął się jakiś bezdomny, który przeszukiwał śmietniki. Miałem niezłe przygody z punktami odżywiania na trasie ;-)

Poza tym, kręcenie kółek było dość nudne. Na dworek już się napatrzyłem, czasem atrakcją był przejeżdżający po pobliskich torach pociąg. Biegałem w poniedziałek rano i w parku zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi. Kilka osób biegało, ale głównie przechodzili lub przejeżdżali na rowerach przez park w drodze do pracy.

Na półmetku miałem 1:46:48, celowałem zatem w planowany wynik powyżej 3:30. Niedługo potem do parku przyszła Anulka, która nie mogła spać i wyszła z hotelu wcześniej, niż planowała. Poradziłem jej, żeby się nie męczyła i najpierw trochę porozciągała. Mimo wszystko, zdecydowała się zrobić ze mną ostatnie 16 km. Miałem zatem miłe towarzystwo i biegnąc w tempie 5:00/km spokojnie sobie rozmawialiśmy - o zawodach, kolejnych planach, itd. Bolały nas nogi po sobotnim starcie, ale jakoś dało się wytrzymać.

Na jednym z 45 podbiegów pod dworek w parku Tivoli

Podobno nie wyglądałem na zmęczonego, ale upierałem się, że kryzys w końcu przyjdzie. Na szczęście myliłem się - spokojnie pokonywałem kolejne kilometry, aż do czasu ostatniego kółka. Wtedy zorientowałem się, że mam szanse na wynik 3:33:33, który chciałem osiągnąć na cześć Triglava. Ostatni odcinek po 45 kółkach miałem biec w stronę hotelu i wystrzeliłem wtedy jak z procy. Najpierw niestety było sporo pod górkę. Dawałem z siebie dużo, zerkałem na Garmina i analizowałem pozostający do przebiegnięcia dystans i czas. Niecała minuta do końca i jeszcze 200 metrów - daj z siebie wszystko! Nigdy się tak nie spinałem w indywidualnym maratonie. Zatrzymałem stoper na dystansie maratonu w czasie 3:33:34, ale odjąłem sobie tę jedną sekundę, bo trochę straciłem na patrzenie na zegarek, dystans podlega błędowi pomiaru, a poza tym, liczy się czas netto, a nie brutto ;-)

Anulka dobiegła do mnie minutę później. W końcu tylko wariaci ścigają się sami ze sobą w tempie 3:45/km - Anulka robiła sobie tylko rozbieganie ;-) Dzięki dobrej strategii zakończenia biegu (dobieg do hotelu w ramach finiszu maratonu), szybko się wykąpaliśmy i o 9:30 byliśmy już na śniadaniu. Zacząłem od picia i owoców, a potem zjadłem 4 porcje jajek z kiełbasą i podgrzewanymi pomidorami - pycha.

Niestety, pomaratoński spokój został przerwany przez mojego dyrektora, który zadzwonił, żebym zerknął na jakiś błąd w systemie. Od razu ze restauracji połączyłem się notebookiem, ale bez sprzętu służbowego niewiele mogłem poradzić. To był zresztą początek pecha - po powrocie do Polski okazało się, że w moim służbowym notebooku padł twardy dysk. Jest to niestety bardzo uciążliwa sprawa, szczególnie dla informatyka, który ma zainstalowanych dużo różnych pakietów oprogramowania.

Na śniadaniu zasugerowano nam delikatnie, że czas już się zbierać, bo posiłek jest tylko do 10. Szybko wyruszyliśmy w drogę. W większości prowadziła Anulka, ja przejechałem tylko przez Austrię. Przed 19 byliśmy u rodziców Anulki w Łodygowicach, niedługo później wróciliśmy w końcu do domu. To był kolejny udany i bardzo intensywny maratoński weekend ;-)

Galeria zdjęć ze Słowenii

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin