O mnie | Góry | Bieganie | Relacje | Trasy | Purchasius |
Czas | Miejsce | % |
---|---|---|
2:57:06 | 63 / | 3.7 |
|
Maraton w stolicy Norwegii był moim celem przez kilka lat. Niestety, termin zawsze kolidował z Maratonem Warszawskim. Nie inaczej było w 2010 roku, jednak po konsultacjach z Anulką na wiosnę podjęliśmy decyzję o starcie w Oslo. To był drugi raz, kiedy odpuściłem maraton w rodzinnym mieście - wcześniej w 2006 roku, kiedy pobiegłem w Sydney.
Organizację wyjazdu wziąłem na siebie - bilety, wpisowe i hotel załatwiłem sporo przed wyjazdem. Lecieliśmy norweskimi tanimi liniami Norwegian z Krakowa - wylot w piątek rano, powrót we wtorek po południu. Ceny biletów były znośne, zaskoczyły mnie za to bardzo wysokie ceny noclegów. Wiedziałem, że Norwegia jest najdroższym krajem w Europie, ale w miarę poznawania tego państwa przekonywałem się o skali tego zjawiska. Zdecydowałem się wynająć apartament w centrum Oslo, gdzie mogliśmy sami gotować sobie obiady. Potem okazała się to dobra decyzja.
W podróż wyruszyliśmy w piątek wczesnym rankiem po ciężkim tygodniu w pracy i w domu (byliśmy wtedy w środku remontu). Zamiast jechać na północ w kierunku autostrady na Kraków, wyruszyliśmy na południe do Łodygowic, żeby zostawić Spajka u "babci", czyli mamy Anulki. Stamtąd przejechaliśmy moją ulubioną trasą Tresna - Porąbka. Krajobraz nad Jeziorem Żywieckim wyglądał wspaniale o wschodzie słońca. Przejechaliśmy do Andrychowa, postaliśmy chwilę w korkach w Skawinie i odpowiednio wcześnie dotarliśmy na Balice. Po niecałych dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy w deszczowym Oslo.
Lotnisko w stolicy Norwegii zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie, ze względu na dominujące we wnętrzach drewno. Po odebraniu bagażu szybko chcieliśmy dojechać do Oslo i podeszliśmy do pierwszego napotkanego stanowiska, gdzie można były kupić bilety autobusowe do centrum miasta. Poprosiłem od razu o bilet w dwie strony dla dwóch osób, podałem kartę i odebrałem rachunek za 480 norweskich koron, czyli około... 240 PLN :-/ Cóż, rok wcześniej Oslo zostało uznane za najdroższe miasto na świecie.
Norwegia powitała nas drożyzną i ulewnym deszczem, przed którym na razie chroniliśmy się pod dachem. Autokar przewiózł nas autostradą do centrum Oslo, najpierw do Sentralstasion (czasem tłumaczenia z norweskiego są intuicyjne), a potem głównymi ulicami przy katedrze i uniwersytecie. Wysiedliśmy przy hotelu Radisson SAS, skąd na piechotę musieliśmy pokonać drogę przez Park Zamkowy do naszego apartamentu. Droga nie była długa, ale mimo posiadania dwóch parasolek, po dotarciu do apartamentu mieliśmy kompletnie przemoczone buty. "Welcome to... the rain" - przywitał nas właściciel apartamentu. Na szczęście, apartament okazał się bardzo fajny. Można było wziąć prysznic, zrobić sobie gorącą kawę i wysuszyć mokre rzeczy w suszarce do ubrań. Tego dnia była używana jeszcze kilka razy.
Zrobiliśmy się głodni, więc wyskoczyłem na chwilę, żeby kupić artykuły na obiad. Niedługo później zajadaliśmy się wielką porcją makaronu z sosem pomidorowym. Po obiedzie wyruszyliśmy odebrać numery startowe na maraton. To była też okazja, żeby zrobić pierwsze kroki po stolicy Norwegii.
Oslo zostało założone w 1048 roku przez króla Haralda III. Stolicą państwa stało się nieco później. Zdecydowało o tym zapewne strategiczne położenie w głębi fiordu, przy jednocześnie dużej, dość płaskiej powierzchni na jego brzegu. W kolejnych wiekach miasto zmieniało nazwę na Christiania i Kristiania (do 1924 roku), ale potem wrócono do starej nazwy - Oslo. Obecnie w granicach miasta mieszka około 550 tysięcy ludzi, ale ponad drugie tyle liczy otaczająca stolicę aglomeracja.
Miasto nie przytłaczało nas jednak wielkością. Przede wszystkim, brak tu wysokich budynków i daje się odczuć przestrzeń. Przeszliśmy się w kierunku zatoki Pipervika, na brzegu której stoi charakterystyczny budynek ratusza Oslo. Zrobiliśmy kilka zdjęć w porcie i przeszliśmy na półwysep, na którym stoi twierdza Akerhuss. Z tego obszaru miał 2 dni później startować maraton, tutaj umiejscowiono też biuro zawodów. Odebraliśmy numery startowe i koszulki, bardzo podobne do tej, jaką dostałem dwa lata wcześniej w Rejkiawiku. Tym razem koszulki były w różnych kolorach. Anulka dostała różową, ja - błękitną. Po załatwieniu maratońskich formalności wróciliśmy szybkim krokiem do apartamentu, znów totalnie przemoczeni.
Ratusz w Oslo - stolica Norwegii przywitała nas ulewą |
W sobotę rano zrobiliśmy sobie krótki rozruch. Wybiegliśmy w kierunku parku Vigelanda, nazywanego często przez mieszkańców Oslo Frognerpark. W parku wystawionych jest przeszło 200 dzieł rzeźbiarza Gustava Vigelanda (1869-1943). Rzeźby z kamienia i brązu są kompozycjami z elementów o kształcie ciał ludzkich (prawie 600 nagich postaci o owalnych kształtach). Najbardziej charakterystyczną rzeźbą jest Monolit - wielka kamienna kolumna uformowana ze 121 sylwetek, z których jedna jest autoportretem Vigelanda. Z tym miejscem wiążą się moje wspomnienia rodzinne. W połowie lat 50-tych moja babcia była na wycieczce statkiem, który zawijał do portów w Kopenhadze i Oslo. Oglądałem jej zdjęcia z tej wycieczki i po wyszukaniu informacji w Internecie zorientowałem się, które miejsca odwiedziła. Kilka fotografii przedstawiało babcię na tle rzeźb Vigelenda. Zespół parkowy w Oslo był wtedy dużą atrakcją. Otworzono go już po śmierci Vigelanda, niedługo przed wizytą mojej babci.
Park Vigelanda - Monolit złożony ze 121 sylwetek ludzkich |
Park Vigelanda - widok w stronę centrum Oslo |
Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć z parku i dobiegliśmy do jego końca, skąd jest dobry widok na skocznię Holmenkollen. Ponieważ było chłodno i wiał silny wiatr, wróciliśmy szybko do apartementu, gdzie mogliśmy się porozciągać w cieple. Po obfitym śniadaniu wyszliśmy na krótki spacer po Oslo. Na szczęście, tego dnia w ogóle nie padało, więc mogliśmy w pełni korzystać z uroków miasta.
Przeszliśmy alejkami Slottsparken pod Pałac Królewski. Stał tu elegancko ubrany strażnik, który zachowywał się dość swobodnie, w porównaniu do swoich odpowiedników z innych krajów. Uśmiechał się, kiedy ludzie robili mu zdjęcia. Spod pałacu zeszliśmy w dół najbardziej popularnym deptakiem Oslo - Karl Johans gate. Minęliśmy budynki uniwersytetu i Teatr Narodowy, przed którym naszą uwagę zwróciła fontanna przypominająca pawi ogon. Nieco dalej stoi Stortinget - norweski parlament. Wszystkie te budynki są znacznie mniejsze niż ich polskie odpowiedniki. Wynika to na pewno z proporcji w liczbie mieszkańców.
Widok spod Pałacu Królewskiego na Karl Johans gate - główny deptak Oslo |
Teatr Narodowy i fontanna, przypominająca ogon pawia |
Przeszliśmy pod katedrę (Domkirke), gdzie niestety nie było nam dane wejść z powodu odbywającego się tam ślubu. Odczekaliśmy trochę, przeszliśmy się po sklepach i weszliśmy na kawę do McDonalda. Potem wróciliśmy do katedry, przed którą stało już wiekowe, czerwone, eleganckie Volvo, a młoda para przyjmowała życzenia od gości. Po kwadransie spędzonym w kościele zaczęliśmy wracać w stronę apartamentu. Przy ulicy Krystiana IV udało nam się w końcu znaleźć sklep, w którym Anulka kupiła dwie pary spodenek biegowych. Do tej pory miała tylko jedną parę i było to dość uciążliwe.
Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Galerii Narodowej, gdzie naszym głównym celem było obejrzenie dzieł Edwarda Muncha. Wystawiony był między innymi jego słynny obraz "Krzyk", który już dawno zrobił na mnie wrażenie, kiedy zobaczyłem jego zdjęcie w szkolnym podręczniku. Munch namalował swoje największe dzieło w 1893 roku. Ekspresjonistyczny obraz przedstawia samotnego człowieka o strasznej twarzy, przeszytej bólem, w tle widać fiord w pobliżu Oslo. Dzieło robi przerażające wrażenie, to na nim była wzorowana maska ze znanego horroru "Krzyk". Wartość obrazu szacuje się na około 50 milionów euro i nic dziwnego, że był dwukrotnie kradziony. Nam udało się zobaczyć "Krzyk", inne dzieła Muncha, a także dużo pięknych krajobrazów pędzla znanych norweskich malarzy, a nawet obrazy Picassa. Za to wszystko nie płaciliśmy ani grosza. To miło, że Norwegowie pozwalają za darmo oglądać ich dziedzictwo kulturowe.
Przed powrotem do naszego apartamentu udało nam się jeszcze zobaczyć przemarsz Gwardii Królewskiej przed pałacem. Potem nie mieliśmy już ochoty chodzić - oszczędzaliśmy siły przed maratonem. W apartamencie przygotowaliśmy sobie za to wielkie pasta party.
Następnego dnia wyruszyliśmy pieszo na start maratonu w stronę twierdzy Akerhus. Pogoda była dobra do biegania - chłodno i bez deszczu. Nad zatoką wiał trochę wiatr, na szczęście lżejszy niż w poprzednich dniach.
Anulka była skoncentrowana przed startem w Oslo. Na początku sezonu celem był wynik 3:05, ale po udanym półmaratonie w Skarżysku (1:25 na trudnej trasie), zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę i spróbować połamać trójkę. Nasz trening nie był ustawiony typowo pod maraton - zdominowały go starty górskie, często 2 w weekend, a nawet dziennie :-/ Dopiero na tydzień przed maratonem zrobiliśmy sobie luźniejszy weekend.
Strategia na bieg w Oslo była taka, że mieliśmy się trzymać za grupą prowadzoną przez pacemakera na 3 godziny i w zależności od samopoczucia korygować tempo. Cały dystans chcieliśmy przebiec razem, chyba że jedno z nas nie dałoby rady utrzymać tempa na 3:00 (trochę się bałem, że to będę ja :-/).
Pierwsze kilometry biegliśmy w dużym tłoku na wąskiej, krętej trasie. Nie dało się tam biec szybko, a pacemaker na początku dyktował bardzo spokojne tempo (ok. 4:25/km). Dopiero potem na szerszych odcinkach znacznie przyspieszył i musieliśmy się sprężać, żeby nie zniknął nam z oczu.
W naszych okolicach biegł też Marcin Soszka z Pilawy - maratończyk, który regularnie biega w okolicach 3 godzin. Poznaliśmy się rok wcześniej w Helsinkach. Marcin ma wielką pasję turystyczną i wyjazdy na maratony spędza bardzo intensywnie, odwiedzając wiele ciekawych miejsc. Już w czasie rozmowy na trasie w Oslo sporo się dowiedziałem o nieznanych mi wcześniej atrakcjach turystycznych.
Temperatura do biegania była super, choć trochę przeszkadzał nam mocny wiatr nad zatoką. W takich sytuacjach trzymaliśmy się za grupą, ale w miarę przerzedzania się stawki, było to coraz trudniejsze. Po 10 km na pierwszej pętli zaczęły się lekkie górki, które pokonywaliśmy bez większego wysiłku, jak na górali przystało :-) Potem był długi, płaski odcinek nad zatoką, po czym wróciliśmy pod twierdzę Akerhus, gdzie zaczęliśmy drugą, identyczną pętlę. Półmetek minęliśmy w czasie 1:28:38 - jakieś 50 metrów za pacemakerem, który dyktował szaleńcze tempo.
Na drugiej, identycznej pętli biegło się trochę łatwiej. Nie było takiego tłoku i mogliśmy biec swoim tempem, optymalnym torem. Mieliśmy też bonus w oznaczeniach - tablice na drugiej pętli zawsze wskazywały o 100 metrów więcej (22,1 km, itd.). Powoli zaczęliśmy doganiać pacemakera, ale trzymaliśmy się jeszcze trochę za grupą. Przed nami biegł też Marcin Soszka, który co jakiś czas wyprzedzał grupę, a potem chował się za nią. Na pierwszych górkach minęliśmy poprzedzającą nas zawodniczkę. Anulka wysunęła się na piątą pozycję w stawce kobiet i jeszcze przyspieszyła, żeby nie pozostawić biegaczce możliwości podczepienia się.
Po pokonaniu 36 kilometrów zbiegliśmy nad zatokę Frognerkilen, gdzie było płasko i można było trzymać równe tempo. Marcin został nieco z tyłu i mogliśmy się spotkać dopiero na mecie. Cały czas trzymaliśmy się za grupą, ale Anulka zaczęła narzekać na mocne bóle kręgosłupa. Próbowała się jakoś rozciągnąć w biegu i rozmasować grzbiet, ale niewiele to dawało. Mimo bólu, cały czas mocno przebierała nogami i nie zmniejszaliśmy tempa. Zbiegliśmy w rejon Filipstad, gdzie czekała nas dokrętka między portowymi halami. Anulka pokonała kryzys bólowy, a w okolicach tabliczki 39,1 km biegnący przed nami pacemaker zwolnił i powiedział, żebyśmy biegli dalej sami. Zostały z nim tylko 3 osoby i nasza dwójka parę metrów z tyłu, ale wtedy to ja przejąłem inicjatywę, wyprzedziłem grupkę, a Anulka śmignęła za mną :-)
"Zdążymy?" - zapytała Anulka z nadzieją w głosie. "Pewnie - możemy nawet zwolnić do 5:00/km - i tak połamiemy trójkę" - odpowiedziałem. Szliśmy mocno do przodu na świetny wynik poniżej 2:58. Dobiegliśmy pod ratusz, skąd do mety było już bardzo blisko - niecałe 2 kilometry. "Trzeba zbierać d..." - skwitowała Anulka i jeszcze przyspieszyła. Przebiegliśmy nabrzeżem portowym pod twierdzą Akerhus, skręciliśmy w lewo i zobaczyliśmy nad nami kładkę, którą przebiegali finiszujący zawodnicy. Na koniec musieliśmy pokonać jeszcze spore przewyższenie na wybrukowanej trasie. W końcu jest kładka - jeszcze tylko 200 metrów. Zbiegamy po kocich łbach w dół, skręcamy w prawo i wychodzimy na ostatnią prostą. "Jesteś wielka" - mówię do Anulki, po czym unoszę ręce do góry w geście zwycięstwa. 2:57 to był naprawdę wymarzony wynik.
Ostatnie 100 metrów - Anulka pędzi po nowy rekord na bruku przy twierdzy Akerhus |
Wbiegamy na metę |
Bieg sporo kosztował Anulkę, która przez dłuższy czas stała oparta o barierkę za metą. Ja szybko skoczyłem po jakieś picie i wziąłem dla nas torby z rzeczami do przebrania. Na mecie spotkaliśmy Marcina, któremu nie udało się połamać 3 godzin. Na trasie wyciągnął aparat i zrobił sobie zdjęcie w pożyczonej od kibiców czapce wikinga.
Na mecie spędziliśmy dość dużo czasu, a na koniec Anulka odebrała nagrodę za piąte miejsce wśród kobiet i trzecie w kategorii - parę skarpetek biegowych. Trochę przykro, że za taki wysiłek dostaje się taką skromną nagrodę, ale w Oslo nie można być nastawionym na coś więcej. Poprzedni sponsor maratonu, islandzki Glitnir Bank (sponsorował też maraton w Rejkiawiku), upadł i nie doczekał się godnego następcy. Poza tym, Oslo nigdy nie było dużym, komercyjnym maratonem. Mnie do szczęścia wystarczy to, że pobiegałem sobie po stolicy Norwegii na dobrze wyznaczonej trasie.
Misja Oslo zakończona wielkim sukcesem - 2:57! |
Razem z Marcinem opuściliśmy obszar mety. Zostałem dość brutalnie zatrzymany przez policjanta, kiedy chciałem przejść się po trasie maratonu, żeby skrócić trasę. Przeszliśmy się w stronę ratusza i postanowiliśmy zobaczyć jego wnętrze. Byłem zaskoczony, że można je swobodnie zwiedzać bez ponoszenia żadnych kosztów. W tutejszej auli corocznie odbywa się uroczystość wręczenia Pokojowej Nagrody Nobla. Sala jest ogromna, więc nie ma problemu z pomieszczeniem wszystkich gości. Z tarasów ratusza jest piękny widok na zatokę, a widać także budynek Centrum Pokojowego Nobla. Marcin był we wnętrzu, ale nieco się zawiódł, bo główną ekspozycję poświęcono Barrackowi Obamie, który zdaniem wielu otrzymał tę nagrodę w 2010 roku nieco na wyrost. W muzeum są przedstawieni wszyscy laureaci, w tym Lech Wałęsa (1983), którego zasług przedstawiać nie trzeba oraz mniej znany Józef Rotblat (1995). Ten drugi jest Polakiem z brytyjskim paszportem. Jako naukowiec zasłużył się przeciwstawianiem produkcji broni masowego rażenia.
Anulka z Marcinem w hali ratusza, gdzie rozdawana jest pokojowa nagroda Nobla |
Po przejściu się dookoła auli obejrzeliśmy jeszcze salę obrad ratusza, po czym wyszliśmy na zewnątrz. Przespacerowaliśmy się trochę po mieście i pożegnaliśmy Marcina na przystanku pod Teatrem Narodowym. Nasz kolega miał jeszcze plany turystyczne na ten dzień, a wieczorem wracał do Polski. My mieliśmy jeszcze dużo czasu na odpoczynek po maratonie.
Pałac Królewski - w końcu udało mi się go ująć przy pięknej pogodzie |
W drodze powrotnej do apartamentu udało mi się zrobić zdjęcie Pałacu Królewskiego, w końcu przy ładnej pogodzie. Zjedliśmy porządny obiad, a potem chcieliśmy świętować sukces przy winie. Niestety, okazało się, że w niedzielę w norweskich sklepach nie można dostać niczego procentowego, nawet piwa. Pozostało nam zatem przejść się do knajpy. Najbliższe sympatyczne miejsce znaleźliśmy przy promenadzie nad zatoką. Anulka zamówiła lampkę włoskiego wina, a ja - kufel lokalnego piwa. Do tego poprosiliśmy o małą przekąskę. Słońce zaszło nad Oslo i zrobiło się ciemno. Na szczęście knajpa miała ogródek z ciepłym nawiewem, dzięki czemu świętowaliśmy w komfortowych warunkach. Bardzo przyjemnie przejść się po udanym maratonie na spacer i spędzić czas w takim miłym miejscu. Nawet nie przejąłem się specjalnie, gdy kelnerka przyniosła nam rachunek na 120 PLN (3 razy więcej niż moglibyśmy zapłacić za taki zestaw w Polsce).
Wieczór nad zatoką Pipervika |
Nareszcie można się napić ;-) |
Następnego dnia rano wybraliśmy się na krótkie roztruchanie po Oslo. Niestety, Anulka była tak obolała, że po minucie biegu zrezygnowała i wróciła do apartamentu. Ja zwiedzałem miasto w dobrym tempie i o dziwo nogi chodziły mi bardzo sprawnie. Pobiegłem w kierunku stadionu Bislett, przed którym stoi pomnik Grete Waitz. Ta pochodząca z Oslo biegaczka jest żywą legendą światowych biegów długich. Obok maratońskiego mistrzostwa świata i srebra na igrzyskach w Los Angeles, może się pochwalić pięcioma złotymi medalami w przełajach. Ja najbardziej kojarzę ją z dziewięciu (!) wygranych maratonów nowojorskich w latach 1978-1988. Grete Waitz była nawet obecna na maratonie w Oslo. Marcin zrobił sobie z nią zdjęcie. Biegaczka zmarła na raka niecały rok później ;-(
Takim sportowcom, jak Grete Waitz stawia się pomniki za życia |
Spod stadionu pobiegłem w kierunku parku St. Hanshaugen, a potem przespacerowałem się po cmentarzu Var Frelsers. Tutaj pochowanych jest wielu znanych Norwegów, między innymi Munch i Henrik Ibsen - narodowy dramatopisarz i poeta. Trochę dziwnie czułem się w stroju biegowym na cmentarzu, ale zauważyłem, że w Norwegii nie jest to tak święte miejsce, jak np. w Polsce. Tutaj cmentarnymi uliczkami przechodzą dziesiątki osób, skracając sobie drogę do pracy czy szkoły.
Wróciłem do apartamentu, gdzie zjedliśmy śniadanie, snując plany na cały dzień. Okazało się, że właśnie skończył się sezon i przestały kursować statki turystyczne, pływające po Fiordzie Oslo. Zamiast tego, postanowiliśmy wybrać się łodzią na półwysep Bygdoy. Marcin był tam 2 dni wcześniej i polecał ten "Bydgoszcz", ze względu na ciekawe muzea. Bygdoy oznacza "zamieszkałą wyspę", jednak ten kawałek lądu od dawna jest sztucznym półwyspem. Można tam dojechać, jednak droga z centrum Oslo prowadzi bardzo naokoło. Znacznie lepszą opcją jest transport łodzią, włączoną do sieci komunikacji miejskiej. Właśnie takie rozwiązanie wybraliśmy.
Ponieważ mieliśmy sporo czasu, zrobiliśmy sobie spacer wybrzeżem po twierdzą Akerhus. Wspominaliśmy dwa ostatnie kilometry maratonu, które tutaj pokonywaliśmy. Potem zasiedliśmy wygodnie w łodzi. Spacer po Bygdoy był bardzo przyjemny, pogoda dopisywała. Nie mogliśmy zwiedzić wszystkich 4 muzeów: Norsk Folkemuseum (ludowe), łodzi wikingów, Kon-Tiki i Frammuseet. W pierwszym można zobaczyć między innymi urocze domki z dachami porośniętymi trawą, w łodzi wikingów - pewnie łódź wikingów. W przypadku muzeum Kon-Tiki też można obejrzeć łodzie, ale skonstruowane przez Thor'a Heyerdahl'a - znanego norweskiego naukowca i podróżnika.
W porcie w oczekiwaniu na statek do Bygdoy |
Mnie jednak najbardziej interesowała łódź w czwartym muzeum - statek Fram, który pływał po wodach Arktyki i Antarktydy. To na nim Roald Amundsen dopłynął w 1911 roku do wybrzeży Antarktydy, by wygrać z Robertem Falconem Scottem wyścig na biegun południowy. Dwa lata wcześniej dużo nasłuchałem się na ten temat w czasie podróży na Antarktydę, kiedy mieliśmy wykłady na pokładzie. Teraz miałem okazję obejrzeć Frama z bliska, wejść do środka i dokładnie prześledzić historię pierwszego zdobywcy bieguna południowego. Dla mnie była to bardzo ciekawa przygoda, Anulka też się nudziła. Z muzeum wyszedłem bardzo zadowolony.
Przed muzeum statku Fram, który pływał po wodach Antarktydy i Arktyki |
Odrobina Antarktydy w Norwegii - oglądałem ekspozycję i wpominałem... |
Na pokładzie tego statku Roald Amundsen dopłynął do brzegów Antarktydy |
Do centrum Oslo wróciliśmy łodzią razem z wycieczką młodzieży ze szkoły morskiej. Potem przeszliśmy się na spacer na wschód, w kierunku budynku Opery Narodowej. Otwarto go zaledwie 2 lata wcześniej, a architekci dostali za niego specjalną nagrodę, przyznawaną przez Unię Europejską. Budynek imponuje rozmachem. Jest położony podobnie jak opera w Sydney, ładnie komponując się z otaczającą wodą. Zaletą norweskiej Opery Narodowej jest to, że można swobodnie spacerować po jej pochyłym dachu, a z góry jest bardzo ładny widok na miasto i fiord. Po dachowym spacerze weszliśmy do wnętrza opery, które również zostało wykonane z dużym rozmachem. Nie na darmo na budynek wydano 4,4 miliarda koron norweskich. Po zwiedzaniu przeszliśmy się jeszcze zadaszoną kładką dla pieszych w stronę dworca głównego. Można było tam obejrzeć zdjęcia z kolejnych etapów budowy opery.
Widok na niedawno ukończony budynek opery; położenie obiektu przypomina nieco Sydney |
Widok z dachu opery na zatokę i twierdzę Akerhus |
Ostatnią atrakcją turystyczną, którą chcieliśmy obejrzeć w Oslo, była nowa skocznia Holmenkollen. Poprzednia górowała nad Oslo przez ponad 100 lat, ale została zburzona i w jej miejsce postawiono nową, specjalnie na planowane w Oslo na 2011 rok mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym. Pierwszy oficjalny skok na nowej Holmenkollen oddała pół roku przed naszym przyjazdem Anette Sagen (prawdę mówiąc, nigdy wcześniej nie widziałem kobiety na skoczni narciarskiej).
Niestety, okazało się, że linia kolejowa do Holmenkollen była remontowana, w związku z czym byliśmy zdani na autobusy, których trasy zostały również zmienione z powodu remontów pod skocznią. Spowodowało to trochę nieporozumień, ale udało nam się dotrzeć pod skocznię. To tutaj Małysz miał skakać w przyszłym sezonie w mistrzostwach świata. Widać było jeszcze wiele niedoróbek w infrastrukturze dookoła skoczni, ale byłem pewien, że Norwegowie poradzą sobie z organizacją.
Słynna skocznia Holmenkollen |
Atrakcją wycieczki pod Holmenkollen jest nie tylko możliwość obejrzenia skoczni, ale także piękne widoki ze wzgórza na Oslo i Fiord. Świetnie było widać znajome budynki przy brzegu, a doskonała pogoda pozwalała sięgnąć okiem aż po horyzont.
Widok z okolic skoczni na centrum Oslo i fiordy - na pożegnanie trafiła nam się idealna pogoda :-) |
Wieczorem kontynuowaliśmy świętowanie udanego maratonu, a ponieważ zabrakło alkoholu, udałem się do naszego ulubionego sklepu, żeby uzupełnić zapasy. Niestety, spóźniłem się do sklepu o pół godziny i regały z alkoholem były przykryte płachtą, a próba udawania głupiego przy kasie zakończyła się fiaskiem. Piwo można tu kupić tylko do godziny ósmej.
Następnego dnia rano pokonaliśmy z walizką tę samą drogę, co 4 dni wcześniej. Tym razem pogoda dopisywała i nie musieliśmy uciekać przed deszczem. W autobusie na lotnisko odebrałem jeszcze telefon od Tomka, który gratulował nam udanego występu. Podobnie jak wiele innych osób, był pod wrażeniem postępu, jaki w tym roku zrobiła Anulka. Ja byłem zadowolony, że udało mi się dobrze przygotować do maratonu i byłem świadkiem jej sukcesu na trasie. Czuliśmy, że w pełni wypełniliśmy naszą norweską misję. Ja przy okazji dokończyłem moją misję nordycką - po Szwecji, Islandii, Danii i Finlandii, przebiegłem maraton w ostatnim z krajów skandynawskich.
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin