O mnie | Góry | Bieganie | Relacje | Trasy | Purchasius |
Koncepcja wspólnego przebiegnięcie Rzeźnika narodziła się już w styczniu. Uświadomiłem Anulce, że to nie jest bułka z masłem - wymaga ciężkiej pracy na długich treningach i wcześniejszego doświadczenia maratońskiego. Nie zraziło jej to i co tydzień robiła rzeźnickie treningi po turyńskich wzgórzach. Sprawdziła się też w dwóch maratonach - w kwietniu w Turynie i miesiąc później w Kopenhadze. W obu przypadkach uzyskała bardzo dobry czas 3:15. Anulka świetnie sprawdzała się na podbiegach. Wygrała bieg górski w Quincinetto, a potem zwyciężyła w pierwszej edycji biegu na Supergę w Turynie. Biorąc pod uwagę te niezwykłe osiągnięcia i znając jej charakter, byłem pewien, że da sobie radę na Rzeźniku.
Bielsko-Biała, styczeń 2009 - początek przygotowań do Rzeźnika (fot. autor) |
Podróż na Rzeźnika rozpoczęła się w Katowicach. Ania przyleciała tam w środę po południu z Turynu, a ja dojechałem wieczorem pociągiem. Miała dostępny samochód i odebrała mnie z dworca. Razem pojechaliśmy do rodzinnego domu Ani w Bielsku-Białej, gdzie spędziliśmy noc. Następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie i przygotowaliśmy rzeczy na przepaki, a potem pojechaliśmy w Bieszczady. Droga trochę się nam dłużyła. Była przerywana zatorami z powodu robót drogowych i procesji w Boże Ciało. W Bieszczady dojechaliśmy przed 16.
W Komańczy (start biegu) mieliśmy zarezerwowany domek letniskowy na polu kempingowym. Niestety, jego standard okazał się bardzo słaby, a warunki sanitarne zdecydowanie nie były takie, jak zapowiadał gospodarz. Nie udało mi się wcześniej znaleźć niczego lepszego, bo na miesiąc przed imprezą wszystko było pozajmowane. Obiecałem Ani, że poszukamy jeszcze czegoś, bo może w ostatniej chwili zwolniły się jakieś miejsca. Pojechaliśmy do Woli Michowej, gdzie miało miejsce biuro zawodów. Tam odebraliśmy numery i zostawiliśmy torby z rzeczami na przepaki. Potem wróciliśmy do Komańczy, żeby poszukać noclegu. Udało się! Było wolne miejsce w pensjonacie "Pod kominkiem", który jest ekskluzywny, jak na bieszczadzkie warunki. Dogadałem się z naszym niedoszłym gospodarzem z pola namiotowego, wynagradzając mu fatygę. Wróciliśmy do pensjonatu, gdzie urządziliśmy sobie pasta party. Makaron, który mieliśmy ugotować w domku, przygotowała nam pani w kuchni w pensjonacie, a pozostałe składniki (kurczak, sos) mieliśmy już gotowe w słoiku. Zamówiliśmy piwo, rozłożyliśmy mapę i zaplanowaliśmy strategię na bieg. Ponieważ zawsze trzeba mieć orientacyjny cel wynikowy, nastawialiśmy się na czas w okolicach 11 godzin. Położyliśmy się spać po 21.
Przed biurem zawodów (fot. Witold Wolański) |
Za chwilę w ruch pójdzie mapa Bieszczadów (fot. autor) |
Wstałem rano, czyli o 2:30 ;-) i miałem w sobie masę energii. Anulka przez chwilę przewracała się w łóżku i narzekała, że jednak wolałaby robić spanko, niż biegać przez cały dzień po górach. Jeszcze bardziej ją zniechęciłem, gdy otworzyłem okno, za którym lał deszcz. Zjedliśmy lekkie śniadanie (Ania - jogurt z płatkami, ja - kanapki). Przygotowaliśmy też worek, który organizatorzy mieli przewieźć na metę. Anulka zaproponowała, żeby kurtki przeciwdeszczowe mieć na początku biegu na sobie i nie wrzucać ich do toreb. Jak się okazało po wyjściu z domu - miała rację. Było chłodno i większość osób startowała ubrana nieco cieplej. Cały czas padało, a ja już zdążyłem przemoczyć sobie kurtkę. Zostawiliśmy torbę organizatorom, a ja założyłem na głowę czołówkę. Byliśmy gotowi do startu.
Na asfaltowej drodze w Komańczy (455 m n.p.m.) ruszyliśmy dość spokojnie, przepuszczając przed sobą wiele drużyn. Była wśród nich ekipa Zulus&Lena Team, która wzięła nas na jednym ze zbiegów. Anulka widziała w biegaczce swoją konkurentkę, ale ja już na pierwszym podbiegu wiedziałem, że przy takiej technice podejścia rywale nie mają z nami szans. Przebiegliśmy przez most w Prełukach, a w Duszatynie pożegnaliśmy zabudowania i czekała nas długa wycieczka po bieszczadzkiej dziczy. Skręciliśmy w lewo z szerokiej drogi i biegliśmy zgodnie ze szlakiem, przez trudny teren. Dużo ekip pobiegło jednak prosto drogą i zaoszczędziło na tym kilkadziesiąt sekund. Para mieszana, którą wcześniej wyprzedziliśmy, była znowu przed nami. Ten stan nie utrzymywał się jednak długo, bo czekały nas kolejne podejścia. Minęliśmy dwa tajemniczo wyglądające o tej porze dnia jeziorka Duszatyńskie. Za drugim (Górnym) ustawiła się mała kolejka do przeprawy przez strumień. Dobiegliśmy na Chryszczatą (998 m), a potem spokojnie pokonaliśmy odcinek do Przełęczy Żebrak (825 m).
Na przełęczy nie zabawiliśmy długo. Wypiliśmy po dwa kubeczki izotonika i napełniliśmy Camelbaka do pełna. Na pierwszym etapie wypiliśmy z niego wspólnie blisko litr wody. Na przełęczy nie można było zostawić worków, więc z jedzenia pozostał nam tylko baton, który zabrałem ze sobą na starcie. W końcu, to ja go zjadłem, bo Anulka nie była głodna.
Z Przełęczy Żebrak rozpoczęło się lekkie podejście pod kolejne góry - Jaworne (992 m) i Wołosań (1071 m). Na tym odcinku wyprzedziliśmy najwięcej ekip, które przeceniły swoje możliwości i zaczęły zdecydowanie za szybko. Pokazywaliśmy plecy kolejnym drużynom. Szkoda, że mieliśmy narzucone na siebie kurtki i wyprzedzani nie widzieli, że ucieka im Anulka z Byledobiec Anin. Ubranie było jednak konieczne, bo dopiero teraz przestawało padać.
Pokonaliśmy kilka górek i zbiegliśmy do Cisnej. Tutaj najgorszy był fragment pod wyciągiem, gdzie można było się łatwo poślizgnąć na błocie. Zaliczyłem tutaj glebę i porządnie się pobrudziłem. Na asfalcie spotkaliśmy Łukasza i Wojtka - popularnych Habysów, którzy bronili tytułu z zeszłego roku. Razem z Alexem, rywalizowaliśmy z nimi 2 lata wcześniej o zwycięstwo. Na ostatnim etapie udało nam się ich wyprzedzić o 15 minut. Zmotywowali nas i dzięki temu ustanowiliśmy wtedy piękny rekord trasy. Teraz okazało się, że Wojtkowi odnowiła się kontuzja i postanowili się wycofać. Wyraziliśmy współczucie, przybiliśmy piątki i pobiegliśmy dalej. Chwilę potem byśmy w Cisnej (562 m). Po przeszło 4 godzinach biegu w dziczy wróciliśmy do cywilizacji. Przywitały nas oklaski, wprawiające nas w dobry nastrój, co widać było na naszych twarzach.
Zbiegamy do Cisnej - wywaliłem się pod reklamowanym na tablicy wyciągiem (fot. Ula Wojciechowska) |
Przepak był umiejscowiony w Gminnym Ośrodku Kultury. Spędziliśmy tutaj sporo czasu. Znaleźliśmy naszą torbę i wzięliśmy zaopatrzenie przed najdłuższym odcinkiem biegu. Napełniliśmy Camelbaka do pełna (blisko półtora litra), a dodatkowo, wziąłem z torby pas z napełnionymi wcześniej bidonami 6 x 125 ml. Do kieszonki weszło też kilka batonów i żel. Byłem obładowany, jak wielbłąd, ale było to konieczne. Zastanawialiśmy się, czy zdjąć kurtki, ale postanowiliśmy je jeszcze zatrzymać na ten odcinek. Na przepaku wypiliśmy sporo izotonika, zjedliśmy po kanapce, a na deser był batonik, zapewniony przez organizatorów. Drugiego wzięliśmy na drogę i zdążyliśmy zjeść jeszcze w Cisnej.
Cisna - czarno-białe, ładne zdjęcie, kolorowe sny o odległej mecie (nie czuję, jak rymuję) (fot. Małgorzata Obstarczyk) |
Ten odcinek jest najdłuższy z całego biegu. Wybiegliśmy z miasta, pokonaliśmy mostek i chwilę truchtaliśmy po torach. Potem skręciliśmy w leśną ścieżkę i za chwilę czekała nas przeprawa przez strumień. Kilka ekip kombinowało, jak go przeskoczyć. Niestety, nie było wyjścia. Musieliśmy wbiec do wyjątkowo wartkiego z powodu deszczu strumienia. W ten sposób, zamoczyliśmy sobie po jednym bucie.
Niedługo potem przebiegliśmy przez drogę i ku mojemu zaskoczeniu, szlak prowadził tu idealnie prosto. Pamiętam, że na poprzednich edycjach trzeba było biec kawałek drogą, ale teraz szlak został zmieniony. Na ostrym podejściu zostawiliśmy z tyłu dwie ekipy, w tym zaciągających Ślązaków. Minęliśmy Małe Jasło, a potem zdobyliśmy Jasło (1153 m) - najwyższy szczyt etapu. Anulka zaczęła tam narzekać na bolące kolano, które szczególnie dokuczało jej na zbiegach. Mieliśmy nadzieję, że ból minie. Zawsze powtarzam, że organizm posiada magiczną moc samoleczenia. Niedługo później byliśmy na Okrągliku, gdzie krzyżują się dwa czerwone szlaki: polski i słowacki. Tutaj w trzeciej kolejnej edycji Rzeźnika popełniłem ten sam błąd - skierowałem się w lewo, zgodnie z polską tabliczką. W krzakach czekał na nas głęboki krater, wypełniony wodą, który trzeba było pokonać. Zajęło nam to trochę czasu, szczególnie Anulce, która przeszła brzegiem, żeby nie zamoczyć stóp. Chwilę później złączyliśmy się znowu z czerwonym i niebieskim, a potem przy rozwidleniu polskiego i słowackiego czerwonego szlaku stali GOPR-owcy, którzy kierowali nas w lewo, na polską stronę. Pytali nas czy wszystko w porządku. Odpowiedzieliśmy, że tak, choć Anulka pod nosem dodała: "...poza moim kolanem". Jeżeli chodzi o pierwsze rozwidlenie, to mam już nauczkę, że nie można się sugerować tabliczką na Okrągliku, tylko należy biec prosto, a dopiero przy następnej skręcić w lewo.
Połowę trasy (zgodnie z GPS) minęliśmy w czasie 5:30, więc idealnie zgodnie z planem. Na naszą korzyść przemawiał fakt, że byliśmy na górze, więc czekało nas więcej zbiegów, jednak niepokojące była kontuzja Anulki. Poza tym, dwa ostatnie etapy są najtrudniejsze - jest tam najmniej płaskich odcinków.
Ostatnim wyższym szczytem etapu była Fereczata, z której zaczęliśmy zbiegać w kierunku drogi. Kiedyś biegło się nią tylko kawałek, a potem był zakręt w prawo i zbieg szlakiem do Smreka. Trasa została jednak zmieniona i prowadziła teraz długo drogą. Jest trochę naokoło, ale za to bardzo wygodnie. Mogliśmy trzymać stabilne tempo bez konieczności narażania się na masakryczny zbieg po kamieniach, który pamiętałem sprzed dwóch lat. Na asfalcie powoli dochodziliśmy dwóch wysokich chłopaków. Na szczęście, kolano Anulki miało się lepiej. Przebiegliśmy przez mostek i byliśmy na upragnionym przepaku w Smereku (602 m).
Smerek - Anulka zadowolona, że można chwilę odpocząć po najdłuższym etapie... (fot. Małgorzata Obstarczyk) |
...a ja już myślę o następnym (fot. Małgorzata Obstarczyk) |
Na przepaku wypiliśmy trochę izotonika i zjedliśmy kanapki. Tata braci Bieniecki pomógł mi napełnić Camelbaka. "Tym razem zdążyłeś z tym przepakiem" - zażartowałem w kontekście wspomnień, kiedy 2 lata wcześniej wbiegliśmy z Alexem do Smereka, gdzie jeszcze nawet nie zaczęli rozkładać przepaka (przybiegliśmy szybciej, niż wszyscy się spodziewali). "Tak, przez Ciebie muszę teraz wstawać godzinę wcześniej" - usłyszałem w odpowiedzi ;-) W Smereku zostawiliśmy pas z bidonami. 3 z nich pozostały nie ruszone, ale warto było zabrać na ten etap więcej wody (Camelbak został opróżniony do ostatniej kropli). Ponieważ zrobiło się cieplej, postanowiliśmy zostawić kurtki i to był dobry pomysł. Pogoda zaczęła się poprawiać i zrobiło się nawet ciepło.
Podejście pod Smerek jest wyjątkowo ciężkie. To tutaj miałem 2 lata temu największy kryzys i nawet musiałem na chwilę się zatrzymać. Zaczęliśmy dobrym tempem, a mijani turyści byli w szoku, że spokojnie podchodzimy środkiem błotnistego zbocza, gdy inni ostrożnie szukali suchych miejsc, żeby się nie ubrudzić. Anulka często pociągała wodę z Camelbaka, żeby popić kanapki. Wyszliśmy na Połoninę Wetlińską, na szczęście bez żadnego poważnego kryzysu. Podeszliśmy na zbocza Smereka (1223 m). W tych okolicach zaliczyłem jedyny tego dnia lekki kryzys. Anulka dzielnie walczyła z przodu, a ja trzymałem się za nią (z Anią). Szybko wyciągnąłem żel z plecaka i opróżniłem całą jego zawartość. Kryzys minął w ciągu kilku minut. Anulka zaczęła cierpieć bardziej ode mnie. "Kochanie, już niedługo dojdziemy do Chatki Puchatka - stamtąd jest już tylko zbieg na przepak". "Gdzie ta chata!" - cedziła przez zęby Anulka. Widoki na Połoninie Wetlińskiej były przepiękne - w końcu zrobiła się pogoda. Przebiegliśmy obok Roha (1251) i niedługo zobaczyliśmy upragnione schronisko. W końcu, dotarliśmy do Chatki Puchatka (1232 m), a stąd czekał nas już tylko zbieg do Berehów (738 m).
Wbiegamy do Berehów (fot. Małgorzata Obstarczyk) |
Uff... Połonina Wetlińska już za nami (fot. Małgorzata Obstarczyk) |
W Berehach nie zabawiliśmy długo, ale zdążyliśmy sporo się napić. Oboje opróżniliśmy zapewnioną przez organizatorów puszkę Red Bulla. Dzięki temu, mieliśmy przelecieć nad Połoniną Caryńską. Uzupełniliśmy też węglowodany, zjadając batony. Na poprzednim etapie znowu opróżniliśmy całego Camelbaka, a teraz napełniliśmy go tylko w części. To miał być nasz najkrótszy odcinek. "Robert, spadamy" - zarządziła Anulka.
Prezes Byledobiec z nadrukiem Entre.pl na czapce i Red Bullem w ręku - rzadki widok :-) (fot. Małgorzata Obstarczyk) |
Podejście pod Połoninę Caryńską mieliśmy naprawdę mocne. Już na początku ujrzeliśmy przykry obraz, kiedy jeden z zawodników opiera się o barierkę, a drugi próbuje go zachęcić do kontynuowania walki. "Trzymaj się chłopie" - poklepaliśmy kolegę i poszliśmy dalej. Ta ekipa skończyła potem kilka minut za nami. Wyszliśmy z lasu i czekał nas jeszcze spory kawałek ostrego podejścia na połoninie. Doszliśmy drużynę z Bytomia. Chłopaki dowiedzieli się, że Ania jest z Bielska i skomentowali ten fakt: "widać, że góralka, nieźle zasuwasz pod górę". Wdrapaliśmy się na Połoninę Caryńską (przeszło 1200 m). Stąd widoki jeszcze ładniejsze, niż na Wetlińskiej. Wyprzedzona przez nas grupa z Bytomia zaczęła nas powoli dochodzić na płaskim. Anulka znów miała kryzys, ale dzielnie walczyła i biegliśmy przodem. Niedługo potem dołączyła do nas trzecia drużyna. "Nigdy nie miałem takiego tłoku na Caryńskiej" - uśmiechałem się do innych zawodników. W końcu grzbiet się skończył i zaczęliśmy ostatni zbieg. Dobiegliśmy do lasu, gdzie zaobserwowaliśmy ciekawą sytuację. Doszły nas jeszcze dwie drużyny - ósemka chłopaków zaczęła się ostro ciąć na stromym, błotnistym zboczu. Jeden biegnący z kijkami chłopak wywalił się 3 razy. Nieźle uśmialiśmy się z Anulką i puściliśmy te 4 sztafety przodem, kontrolując nawierzchnię na zbiegu. Meta była coraz bliżej...
"Kochanie, chyba słyszę bębny" - zakomunikowałem Anulce. Po chwili zbiegu nie było wątpliwości - bębniarze z Gliwic ostro pogrywali na mecie. Wiedziałem już, że będziemy mieli czas poniżej 11:10. Zbiegliśmy na polanę i ujrzeliśmy metę. Przebiegliśmy przez mostek, potem szybko po schodach i... jesteśmy 11:08:43!
Na mecie w Ustrzykach |
Mapka biegu |
Wskaźnik | Byledobiec Anin | Anulka | Robert |
Dystans | 77,4 km | - | - |
Przewyższenie | +4745 m / -4540 m | - | - |
Czas | 11:08:43 | - | - |
Tempo | 8:39 min / km | - | - |
Spalone kalorie | - | 4800 kcal | 5000 kcal |
Kryzysy | - | kilka | 1 |
Upadki | - | 0 | 1 |
Etap / Przepak | Dystans (km) |
Czas etapu / na przepaku |
Tempo (min / km) |
Dystans skum. |
Czas skum. |
E1 - Komańcza - Przełęcz Żebrak | 18,2 | 2:08:24 | 7:03 | 18,2 | 2:08:24 |
P1 - Przełęcz Żebrak | - | 2:19 | - | - | 2:10:43 |
E2 - Przełęcz Żebrak - Cisna | 14,7 | 1:51:26 | 7:35 | 32,9 | 4:02:09 |
P2 - Cisna | - | 7:28 | - | - | 4:09:37 |
E3 - Cisna - Smerek | 21,5 | 2:55:02 | 8:08 | 54,4 | 7:04:39 |
P3 - Smerek | - | 6:05 | - | - | 7:10:44 |
E4 - Smerek - Berehy Górne | 13,9 | 2:17:42 | 9:54 | 68,3 | 9:28:26 |
P4 - Berehy Górne | - | 3:42 | - | - | 9:32:08 |
E5 - Berehy Górne - Ustrzyki Górne | 9,1 | 1:36:35 | 10:37 | 77,4 | 11:08:43 |
Mirek próbował nałożyć nam medale, co nie było łatwe, bo ja postanowiłem wycałować moją narzeczoną i medal nie przechodził jej przez głowę. Anulka poprawiła należący do Basi Muzyki rekord trasy aż o 45 minut! Jak się potem okazało, następna kobieca drużyna skończyła 2,5 godziny za nami. W generalce zajęliśmy ostatecznie 14. miejsce na 140 drużyn, które ukończyły bieg (114 zmieściło się w limicie 16 godzin). 45 ekip poddało się i zeszło z trasy. Najszybsza okazała się drużyna Speleo Salomon Gore-Tex (dużo sponsorów), która uzyskała bardzo dobry czas 9:14. Trwały spekulacje, kto jest teraz rekordzistą rzeźnickiej trasy - Salomonowcy, czy Byledobiece (9:02 w 2007 roku). Zastosujmy salomonowe rozwiązanie - obie ekipy są rekordzistami. Jeden ze zwycięzców - Artur Kurek, przyszedł potem pogratulować Anulce świetnego występu. Ciepłe słowa usłyszała również od kilku innych osób.
Na mecie dostaliśmy od Mirka dwie puszki piwa, z czego ja wypiłem większość. W knajpie zamówiłem kolejne piwo, a moja partnerka wybrała herbatę. Oboje zamówiliśmy makaron, choć w końcu to ja zjadłem dużą część porcji Anulki.
Zapakowaliśmy się do pierwszego busa, który odjeżdżał w stronę Komańczy. Z przepaków po drodze zabieraliśmy zawodników, którzy postanowili zejść z trasy. Większość osób wysiadła w Woli Michowej, a my dojechaliśmy prawie pod nasz pensjonat.
Od lewej: piwo z charakterem, dziewczyna z charakterem i... jej skromny partner ;-) (fot. autor) |
W pensjonacie wzięliśmy gorący prysznic, poleżeliśmy trochę i pojechaliśmy na przewidziane na 21 zakończenie do Woli Michowej. Ceremonia nieco się opóźniła i mieliśmy chwilę, żeby zamówić coś ciepłego w Latarni Wagabundy. Picie gorącej herbaty, czy grzańca ze szklanki, która nie ma nawet ucha, to ciekawe przeżycie. Z tego, co pamiętam, zawsze tak tam było. Kilka osób pogratulowało Anulce wyniku, ale jej skromność była ujmująca. Na scenie pojawili się bracia Bienieccy i szybko zaprosili do siebie hardkorowców (aż 8 osób przebiegło w tym roku dodatkowy odcinek z Ustrzyk do Wołosatego). Potem na podium wskoczyły 3 zwycięskie ekipy, a po nich na podium została wywołana Anulka, która "ustanowiła rekord świata kobiet". Dostała za to piękny rzeźnicki puchar i fajny plecak turystyczny. Wszystko świetnie się udało. Wróciliśmy szybko do pensjonatu w Komańczy, gdzie czekała na nas zamówiona wcześniej sałatka i herbata. Położyliśmy się spać po jednym z najdłuższych i najcięższych dni naszego życia.
Podium Rzeźnika 2009: Salomonowcy, Chłopcy z desantu i Hotel Perła Południa Rytro Team (fot. Krzysiek Lisak) |
Rekordzistka świata w Biegu Rzeźnika (fot. Krzysiek Lisak) |
Anulka wpatrzona w swój puchar, ja - w zdjęcie Anulki z Pucharem (fot. Krzysiek Lisak) |
Organizm długo dochodzi do siebie po takiej imprezie, jak Bieg Rzeźnika. Następnego dnia z bólem wychodziliśmy z auta, a pierwsze kroki były pokraczne. W sobotę pojechaliśmy do Gliwic. Ania mieszkała tu kiedyś, gdy pracowała dla Opla. Teraz zamierzała sprzedać swoje byłe mieszkanie i musieliśmy sprzątnąć jego piwnicę. Zatrzymaliśmy się na chwilę w McDonaldzie, żeby zjeść sałatkę. Oboje mieliśmy na sobie koszulki z Biegu Rzeźnika, co zwróciło uwagę miejscowych. Nic dziwnego, bracia Bienieccy pochodzą właśnie stąd i są tu znani. Żeby było ciekawie, wychowali się właśnie na Osiedlu Kopernika, na którym Ania miała mieszkanie. Jest to duży zbieg okoliczności.
Wieczorem wróciliśmy do Bielska i odebraliśmy rodziców Ani, którzy wracali z wycieczki. Kiedyś to rodzice odbierali nas z tego typu imprez, teraz role się odwróciły. Noc spędziliśmy w Bielsku. Rano pojechaliśmy na lotnisko w Pyrzowicach, skąd Ania miała bezpośredni lot do Turynu, a ja wróciłem do Warszawy samochodem z moim przyszłym teściem.
Nogi bolały mnie jeszcze lekko przez dwa dni, ale był to nawet przyjemny ból, dzięki któremu wracałem do pięknych chwil, które przeżyliśmy w Bieszczadach...
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin