O mnie Góry Bieganie Relacje Trasy Purchasius


Anna Celińska - relacje Robert Celiński - moje maratony

2009-03-01, Malta (Malta)


Południe Włoch, Sycylia,
Malta, Paryż

Relacja Roberta z jego maratonu nr 45

Czas

Miejsce

%

2:55:19

16 /
196

8.2


Zanim rozpocznę relację z maratonu na Malcie, chciałbym trochę napisać na temat Sahara Marathon - mojego pierwszego maratonu w życiu, w którym nie mogłem wziąć udziału z powodów ode mnie niezależnych.

Przed wieloma maratonami czułem pewną obawę, że nie uda mi się wystartować z powodu jakiegoś pechowego wydarzenia. Mój samolot mógł nie wylecieć (lub co gorsza - nie wylądować), dojazd na start byłby niemożliwy lub po prostu mogłem zaspać. Przebiegłem już 44 maratony - w końcu musiał nadejść ten pechowy dzień.

Przypominam sobie dwa wydarzenia, kiedy podejmowałem świadomą decyzję, że nie wystartuję w maratonie. W 2004 roku zrezygnowałem z wyjazdu do Aten, bo mój kolega brał wtedy ślub i późno mnie o tym poinformował, a w 2005 roku tata przekonał mnie, że z powodów rodzinnych nie powinienem jechać na maraton do Wrocławia. W przypadku Sahara Marathon sytuacja była inna - nie mogłem tu mówić o świadomej decyzji.

Sahara Marathon to impreza organizowana przez Republikę Saharawi, konkretnie organizację Fronte Polisario. Ruch został założony w 1973 roku i walczył przeciwko kolonizacji hiszpańskiej, a potem przeciw Mauretanii i Maroku, które zajęły Saharę Zachodnią po wycofaniu się Hiszpanii. Pokój z Mauretanią został zawarty w 1979 roku, ale walki z Marokiem trwały aż do zawieszenia broni w 1991. W czasie konfliktu z Sahary Zachodniej uciekło 100 tysięcy uchodźców, którzy osiedlili się głównie w obozach w okolicach miasta Tindouf w południowo-zachodniej Algierii. Właśnie w tych umiejscowionych na pustyni obozach znajduje się baza Sahara Marathon.

Organizator maratonu wynajmuje miejsca w samolotach lecących przez Algier do Tindouf (w okolicach granicy Algierii i Maroko). Stamtąd maratończycy są przewożeni autobusami do obozów Saharawi. Śpi się w zbudowanych z piasku domkach u miejscowych rodzin. Warunki noclegowe są bardzo skromne - należy mieć własny śpiwór. Posiłki je się również z miejscowymi rodzinami. Jeżeli chodzi o docelową imprezę, to składa się ona z kilku biegów - najwięcej jest uczestników maratonu i półmaratonu (Ania miała zmierzyć się z tym dystansem). Biegnie się po pustynnych drogach, praktycznie w linii prostej.

Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty na udział w Sahara Marathon. Odmówiłem, kiedy namawiał mnie do tego mój znajomy, Mariusz, który brał udział w imprezie w 2008 roku - kiedy ja byłem na Antarktydzie. Potem jednak okazało się, że w 2009 roku mieliśmy się zamienić - ja miałem biec na Saharze - on na Antarktydzie. Ostatecznie, żaden z nas nie zrealizował swojego celu (Mariusz z powodów zawodowych).

Niedługo po rozmowie z Mariuszem, niespodziewanie przeżyłem kolejne kuszenie Saharą. Tym razem kusicielką była Ania - moja przyszła dziewczyna. Już wtedy czułem, że słowo "przyszła" jest jak najbardziej adekwatne, a Ania była zdeterminowana do biegu na pustyni i wykupiła wycieczkę przez biuro włoskie. Nie mogłem zostawić jej samej na pustyni - zdecydowałem się jechać i załatwiłem wszystkie formalności za pośrednictwem Ani. Potem okazało się, że włoscy organizatorzy nie mogą mi załatwić wizy w ambasadzie Algierii w Rzymie i muszę postarać się o to sam w Warszawie.

Tu zaczęły się problemy. Po ciężkich walkach stoczonych przez Anię, dostałem w końcu poprawne zaproszenie od włoskiej filii Fronte Polisario i udałem się do ambasady. Spełniłem wszystkie wymagane warunki, składając dokumenty na ponad 2 tygodnie przed wylotem. Później dzwonili do mnie z ambasady i przeprowadzili ze mną wywiad. Na pięć dni przed wylotem zacząłem się niepokoić, bo decyzji wizowej cały czas nie było. Dzwoniłem więc kilka razy dziennie i w końcu dostałem informację, że mogę odebrać wizę. Dowiedziałem się o tym w czwartek rano, a 40 minut później do ambasady przyjechała moja mama (miała w miarę po drodze do pracy), żeby odebrać mój paszport. Niestety, odprawili ją z kwitkiem. Urzędnik w ambasadzie zaczął strasznie kręcić, ewidentnie okłamując mnie. W końcu, miałem przyjechać o ambasady o 9 rano, w dniu wylotu. Kiedy przyszedłem, nikt nie chciał mnie wpuścić i nie przypominali sobie, że się tak umówiłem. Chyba chcieli, żebym sobie jeszcze poczekał przed furtką. Kiedy wszedłem "na głupiego" za jakimś urzędnikiem. Na miejscu facet przyjmujący wnioski wizowe stwierdził, że przecież pracuje od 10, ale za chwilę przyszedł mnie poinformować, że decyzja jest odmowna. Potem trwały jeszcze walki - Ania wisiała ze mną na telefonie w czasie jej służbowego spotkania, dzwoniłem do organizatora i ambasady algierskiej w Rzymie, ci dzwonili do Warszawy, ale nic nie wskórali. To była masakra.

Na te wszystkie atrakcje straciłem masę czasu i nerwów. Zostałem fatalnie potraktowany przez urzędników w ambasadzie, którzy przez cały czas zwodzili mnie i okłamywali. Byłem wściekły.

Z drugiej strony, bardzo podobała mi się reakcja Ani, która natychmiast stwierdziła, że zostaje ze mną w Rzymie (ona miała wizę załatwioną przez Włochów) i zamiast tego urządzimy sobie urlop w bardziej komfortowych warunkach. Faktycznie, nocowanie w domku z piasku na terenie niebezpiecznego arabskiego kraju wcale nie zapowiadało się przyjemnie.

Oboje z Anią byliśmy zdenerwowani z powodów finansowych. Wcześniej zapłaciliśmy pełne wpisowe za całą imprezę (1000 euro) i nie byliśmy pewni, jaką część tych pieniędzy organizator nam zwróci. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni, kiedy Ania dostała zwrot całej kwoty. Okazało się, że ja nawet zyskałem na całej tej transakcji kilkaset złotych, ze względu na silne wahania kursu euro w tym okresie. Ostatecznie zatem cała ta zabawa z Sahara Marathon wyszła mi na dobre - zysk finansowy i nauka na przyszłość ;-)

* * *

Ochłonąłem po wszystkich przejściach z wizą algierską i wyleciałem do Rzymu w piątek po południu. To była moja ostatnia przygoda z terminalem Etiuda na Okęciu. Blaszak przestał działać niedługo później (29 marca) i odprawy przeniesiono na nowy Terminal 2. Nie powiem, że będę kiedyś tęsknił za Etiudią. Na pewno był to terminal, który miał swój niepowtarzalny klimat.

W samolocie do Rzymu miałem do dyspozycji 3 miejsca obok siebie i mogłem wygodnie pisać tę relację. Za mną siedział ksiądz, który wbijał kolana w mój fotel, a obok niego dwie starsze siostry zakonne. W czasie swojej rozmowy poruszały kosmiczne dla mnie tematy, a potem zaczęły rozdawać święte obrazki. W rzędzie obok siedziało dwóch młodszych księży, a przede mną - dwóch homoseksualistów, którzy przytulali się do siebie. Cóż, rano bardzo nieprzyjemna wizyta w arabskiej ambasadzie, teraz święte obrazki krążące nad głowami afiszujących się gejów - co za dzień. Nie mogłem się doczekać, kiedy znajdę ukojenie w ramionach mojej ukochanej.

Na lotnisku w Rzymie wylądowałem w piątek wieczorem. Przez półtorej godziny czekałem na Anię, która dolatywała z Turynu i razem pojechaliśmy taksówką do zarezerwowanego wcześniej hotelu w Fiumicino. Hotel był bardzo blisko lotniska i kierowca zdenerwował się, że stracił miejsce w kolejce taksówek, żeby zrobić taki krótki kurs (większość pasażerów jechała do centrum Rzymu).

Rano zrobiliśmy sobie roztruchtanie po Fiumicino. Miasteczko jest sympatyczne, choć plaże są zaśmiecone i niezbyt atrakcyjne. Przed południem mieliśmy spotkać się na lotnisku z włoskim organizatorem wyjazdu na Saharę. Plany się zmieniły - Ania nie chciała nawet odebrać wtedy paszportu ze swoją wizą. Poprosiła, żeby odesłali dokument na jej adres domowy. Na lotnisko pojechaliśmy po to, żeby wypożyczyć samochód. Po sprawdzeniu kilku opcji wzięliśmy srebrnego Fiata Punto i wyjechaliśmy z lotniska.

Życie zmusiło nas do szybkiego zaplanowania naszej podróży. Celem była Sycylia, a po drodze chcieliśmy zatrzymać się w okolicach Neapolu i zobaczyć Wezuwiusza. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy jechać autostradą i wybraliśmy trasę wzdłuż zachodniego wybrzeża Włoch. Trasa jest malownicza, ale niestety niezbyt szybka. Po drodze zatrzymaliśmy się w Terracina przy plaży pod charakterystyczną samotną skałą. Wypiliśmy kawę w pobliskim barze o wdzięcznej dla Polaków nazwie "Pupo".

Potem zatrzymaliśmy się jeszcze przed Neapolem, żeby zobaczyć zachód słońca. Na promenadzie nie dawał nam spokoju sympatyczny mały piesek. Tam też zrobiliśmy sobie bardzo fajne zdjęcie w promieniach zachodzącego słońca.

Anulka tańczy z pieskiem

Noc spędziliśmy w pensjonacie nad jeziorem Patria, pod Neapolem. W recepcji siedziała grupa młodocianych mafiosów. Wcześniej ostrzegano mnie przed wizytą w Neapolu, że jest to miasto kontrolowane przez mafię i nie jest tam bezpiecznie. Pani z recepcji zaprowadziła nas do pokoju i uspokoiła, żebyśmy nie zwracali uwagi na tych chłopaków, bo oni zaraz sobie pójdą. Z pokojowego balkonu mieliśmy świetny widok na pobliskie jezioro.

Następnego dnia rano pojechaliśmy do Neapolu. Zaparkowaliśmy przy promenadzie, gdzie powoli otwierano targ w parku Villa Comunale. Przeszliśmy się wzdłuż morza w kierunku centrum miasta. Na końcu promenady minęliśmy cypel z Castel dell'Ovo (Zamek Jajeczny). Niedaleko od zamku jest ciekawa fontanna della Immacolatella, która była kilkakrotnie przenoszona, a w obecnym miejscu stoi od 1905 roku.

Fontanna na cyplu w Neapolu

Potem przeszliśmy dolnymi ulicami się do innego ładnego zamku - Castel Nuovo, z charakterystycznymi dużymi basztami. Dalszy spacer przebiegał obok remontowanej galerii Umberto I, do Placu Plebiscytowego, podobnego trochę do rzymskiego Placu Świętego Piotra. Stojący tu kościół świętego Franciszka z Paola nie jest tak imponujący jak bazylika w Watykanie, ale chętnie weszliśmy do środka i spędziliśmy wewnątrz kilka minut. Mnie najbardziej podobały się kamienne konfesjonały, zbudowane w ścianach kościoła.

Castel Nuovo

Po przeciwnej stronie placu stoi Pałac Królewski. Moją uwagę zwróciły biegające przed nim szalone psy, które zaciekle atakowały przejeżdżające samochody. Widok był dla mnie szokujący. Przeważnie czworonogi przyzwyczają się do czterokołowych pojazdów - nie zwracają na nie uwagi lub nawet się ich boją. Zastanawiałem się, z czego wynikała ta agresja i kiedy jeden z tych psów zostanie w końcu potrącony przez samochód.

Zrobiliśmy zakupy spożywcze, a warzywa i owoce kupiliśmy na targu w Villa Comunale. Wyjazd z Neapolu trwał bardzo długo, bo zrezygnowaliśmy z autostrady i zdecydowaliśmy się na zwykłą drogę wychodzącą z miasta. Niestety, ulica okazała się wąska i zakorkowana. Dodatkowym problemem było to, że w mieście organizowano festyny dla dzieci z okazji końca karnawału. Tłok był potworny. Jadąc samochodem zwracałem uwagę na wąskie neapolitańskie uliczki. W większości okien wywieszone było pranie. Takie widoki dodatkowo umilał nam dźwięk klaksonów, bo wielu kierowcom puszczały już nerwy z powodu tłoku w mieście. Po długiej i powolnej jeździe udało nam się w końcu wydostać z Neapolu i kierowaliśmy się serpentyną do naszego kolejnego celu - Wezuwiusza. Ania była już wcześniej na szczycie wulkanu, ale udało mi się ją namówić, żeby weszła tam ze mną jeszcze raz.

Wezuwiusz jest jednym z najniebezpieczniejszych wulkanów świata. Jego największy znany wybuch miał miejsce w 79 roku n.e., kiedy to zostały zniszczone Pompeje. Potem Wezuwiusz był jeszcze bardzo aktywny w XVII, XVIII i IX wieku. Rysunki z tych lat robią duże wrażenie. Ostatni raz wulkan dał o sobie znać w 1944 roku. Wezuwiusz dumnie góruje nad Neapolem i bardzo wyróżnia się na tle raczej płaskiej okolicy, choć jego wysokość to tylko 1281 m n.p.m.

Chcieliśmy dojechać do parkingu nieopodal szczytu Wezuwiusza, jednak droga pod górę okazała się oblodzona i w pewnym momencie nie mogliśmy już wjeżdżać wyżej. Po dłuższych negocjacjach z Anią ustaliliśmy, że wbiegniemy na szczyt góry. Dystans nie okazał się zbyt duży. Po podbiegu serpentyną dotarliśmy do kas parku i po zakupie biletów wbiegaliśmy górską ścieżką. Krater Wezuwiusza jest całkiem duży (głębokość 230 m, szerokość 550-650 m), a na jego zboczach widać jeszcze unoszącą się parę, przypominającą o aktywności sejsmicznej tego obszaru. Przebiegliśmy mniej więcej połowę pierścienia, otaczającego krater. Dalej przejście było zamknięte. Do samochodu wróciliśmy tą samą drogą, a ja dałem upust swojej energii, trenując interwały na zbiegach. Nie było to łatwe na górskiej ścieżce, na której było jeszcze trochę śniegu. Moje mięśnie czworogłowe mocno odczuły ten trening.

Po zjechaniu z Wezuwiusza planowaliśmy jechać na południe i zatrzymać się wieczorem na nocleg. Ania prowadziła samochód i po jakimś czasie stwierdziła, że dalibyśmy radę dojechać do Reggio di Calabria - na czubek buta. Wiadomo było, że dotrzemy tam późnym wieczorem. Mieliśmy komputer i mogliśmy połączyć się z Internetem, dzięki czemu udało mi się zarezerwować nocleg w Reggio. Ania nie dała mi poprowadzić samochodu i była bardzo zmęczona, kiedy dotarliśmy wieczorem na miejsce. Mimo że miałem zrobione na aparacie zdjęcie mapki dojazdu do hotelu (bateria w notebooku już się wyczerpała), znalezienie tego miejsca nie było łatwe. Wszedłem do jakiejś knajpy, żeby spytać o drogę i miałem to szczęście, że spotkałem zakręconego młodego Włocha, który obiecał, że pojedzie swoim samochodem w to miejsce i mamy kierować się za nim. Dzięki niemu dotarliśmy do hotelu jak po sznurku.

Następnego dnia zjedliśmy lekkie hotelowe śniadanie i przeszliśmy się promenadą Reggio. Sycylia była stamtąd na wyciągnięcie ręki. Potem pojechaliśmy do przystani promów i niedługo później dobiliśmy do portu w Messynie. Zatrzymaliśmy się tam na kawę przy jednym z większych placów i przeszliśmy się do punktu informacji turystycznej. Był położony w dziwnym miejscu - na czwartym piętrze niepozornej kamienicy i trudno było tam dotrzeć. W punkcie informacji zapoznaliśmy się z kilkoma folderami i ustaliliśmy, że pojedziemy szukać noclegu w górskiej miejscowości Nicolosi, położonej na zboczach Etny.

Do Nicolosi dojechaliśmy wczesnym popołudniem i po krótkich poszukiwaniach udało nam się znaleźć sympatyczny pensjonat typu Bed and Breakfast. Chłopak pokazujący nam pokoje był przewodnikiem górskim i opowiedział nam trochę na temat Etny. Szczyt liczy 3340 m n.p.m., ale ta wysokość ulega zmianom na skutek kolejnych wybuchów. Jest to najwyższy i największy w Europie stożek wulkaniczny - obwód u podnóża ma aż 145 km. Na zboczach jest 270 mniejszych kraterów. Wulkan jest aktywniejszy od Wezuwiusza. W czasie naszego pobytu ostatnia erupcja miała miejsce zaledwie 10 miesięcy wcześniej. Najtragiczniejsza ze wszystkich była erupcja z 1669 roku, kiedy to została zniszczona Katania.

Widok z Nicolosi na szczyt Etny

Zdobywanie Etny o tej porze roku stanowi nie lada wyzwanie. Trzeba mieć do tego dobrze przygotowany sprzęt, ale i tak kapryśna pogoda często nie pozwala na zdobycie szczytu. Ania miała już spore doświadczenie w tego typu wspinaczce i było dla niej jasne, że nie ma sensu porywać się na atak na szczyt.

Zamiast tego, postanowiliśmy zrobić sobie ostatni solidny trening. Wybiegliśmy z Nicolosi i zaczęliśmy podbiegać główną drogą w kierunku Etny. Trasa była kręta i miała w miarę stałe, konkretne nachylenie. Kiedy nasze zegarki z GPS pokazały dystans 8 km, postanowiliśmy wracać tą samą drogą. Ja stwierdziłem, że poćwiczę interwały na zbiegach i masakrowałem moje mięśnie półminutówkami, choć już czułem zakwasy z poprzedniego dnia, kiedy to zbiegałem z Wezuwiusza. Po 16 takich interwałach poczekałem chwilę na Anię, która stabilnie przyspieszała i zbiegała tempem dobrze poniżej 4 min/km. Dotrzymanie jej kroku stanowiło kolejne wyzwanie dla moich mocno zmęczonych mięśni - GPS pokazywał tempo 3:15/km. Potem roztruchtaliśmy się trochę po Nicolosi i wróciliśmy do hotelu bardzo zadowoleni z udanego treningu.

Następnego dnia rano pojechaliśmy trasą, którą biegliśmy poprzedniego dnia i dotarliśmy do wyciągu, który wwoził turystów w wyższe partie Etny (dolna stacja jest na wysokości 1950 m n.p.m., wjeżdża na 2500). Niestety, pogoda nie dopisywała - padał śnieg, a wyciąg ginął gdzieś we mgle. Nie było sensu wjeżdżać na górę. Wypiliśmy kawę w schronisku i postanowiliśmy zjechać na dół i zrobić trening w Katanii, przy okazji zwiedzając miasto. To był długi zjazd - pokonaliśmy przewyższenie 2000 metrów i zatrzymaliśmy się przy promenadzie w Katanii, niedaleko dworca kolejowego. Miasta na Sycylii nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Południe Włoch jest bardzo biedne i widać to na ulicach.

Najpierw pobiegliśmy na południe i pokrążyliśmy po starym mieście (między innymi obok katedry św. Agaty). Ania na początku trochę narzekała, że takie bieganie nie jest wcale fajne, ale potem odzyskała humor. Wróciliśmy do dworca i udaliśmy w kierunku północnym, gdzie trasa była znacznie ciekawsza. Prowadziła po promenadzie nad Morzem Jońskim i dostarczała przyjemnych wrażeń widokowych na ciekawe formy skalne wybrzeża. Wróciliśmy zadowoleni do samochodu i pojechaliśmy do Nicolosi, gdzie spędziliśmy drugą noc. Tradycyjnie, na wieczór Ania przygotowała smaczną sałatkę, którą popijaliśmy winem sycylijskim.

Następnego dnia rano wyszedłem na krótki trening, potem zjedliśmy śniadanie w pensjonacie i bez zbędnego ociągania się wyruszyliśmy w kierunku Palermo. Ania drugi dzień z rzędu dopuściła mnie za kierownicę samochodu i z tej perspektywy mogłem popatrzeć na sycylijski krajobraz. Było przyjemnie, choć pogoda zaczynała się psuć. Kiedy dojechaliśmy do Palermo, zaczęło tak padać, że nawet nie chciało się nam wychodzić z samochodu. Oglądaliśmy film na notebooku, aż wyczerpała się w nim bateria. W końcu zaczęło się przejaśniać i pozwoliło nam to przejść się suchą nogą po promenadzie w Palermo.

Wieczorem wjechaliśmy na nocny prom relacji Palermo - Neapol. To była świetna alternatywa w stosunku do podróży powrotnej samochodem. Drogą lądową z Palermo do Neapolu jedzie się bardzo naokoło i trzeba długo prowadzić samochód.

W promowej restauracji szybko znaleźliśmy miejsce, żeby podłączyć notebooki do prądu, dzięki czemu mogliśmy sprawdzić Internet i obejrzeć film. Z tłumu pasażerów wyróżniało się kilku panów w garniturach ze słuchawkami w uszach. Prawdopodobnie byli to ochroniarze jakiegoś szefa mafii. Trasa Palermo - Neapol to na pewno uczęszczany mafijny kierunek.

W nocy nie udało nam się niestety dobrze wyspać. Rano zjechaliśmy z promu i szybko dotarliśmy się na autostradę do Rzymu. Na lotnisku oddaliśmy samochód i czekaliśmy na nasz wieczorny lot na Maltę.

Gdyby nie zmiana planów w ostatniej chwili i pośpiech, pewnie inaczej zorganizowalibyśmy sobie transport na Maltę. Najlepszą opcją byłby przejazd z Rzymu na Sycylię wynajętym samochodem z opcją zostawienia go np. w Katanii. Stamtąd można wygodnie dopłynąć promem na Maltę. Ponieważ wszystko było już wcześniej wykupione, lepszą opcją okazał się powrót z Sycylii na lotnisko w Rzymie, skąd mieliśmy samolot na Maltę.

Pobyt na lotnisku trochę się nam dłużył. W końcu doczekaliśmy się na nasz wieczorny lot i wylądowaliśmy lotnisku na Malcie. Na miejscu załatwiliśmy sobie transport w obie strony i sprawnie dotarliśmy do naszego apartamentu. Rozpoczęła się nasza maltańska przygoda.

Rano zrobiliśmy sobie rozruchtanie po promenadzie w Sliema oraz na Manoel Island. Po zażyciu dziennej normy wysiłku biegowego, przeszliśmy się śniadanie do hotelu, który wynajmował nam apartamenty. Potem czas było rozpocząć zwiedzanie.

Centralny region Malty ma bardzo charakterystyczną linię brzegową. Valletta jest położona na długim półwyspie, który jest otoczony dwiema dużymi zatokami - Marsamxett Harbour na zachodzie i Grand Harbour na wschodzie, w które wbijają się mniejsze półwyspy. W sumie można się doliczyć dziesięciu mniejszych zatok.

Widok na Vallettę z Marsamxett Harbour, po lewej Manoel Island

Mieszkaliśmy w Sliema przy zachodniej zatoce, niedaleko mostu na Manoel Island. Stamtąd przeszliśmy na piechotę wzdłuż linii brzegowej Marsamxett Harbour. Pogoda nam sprzyjała i można było zrobić ładne zdjęcia zatoki. Po dłuższym spacerze dotarliśmy do ruin murów obronnych we Floriana. Tam przeszliśmy przez charakterystyczny pochyły plac, by w końcu dość do fontanny Trytona i bramy miejskiej Valletty. Tam jest umiejscowiona duża pętla autobusowa. Większość tych pojazdów, to prawdziwe muzealne zabytki. Wiele z nich pochodzi z lat 50-tych. Nie są zbyt wygodne dla podróżujących, mają za to swój niepowtarzalny urok. Charakterystyczna dla Malty jest również duża ilość zabytkowych samochodów na drogach. Pojawiły się one w latach 60-tych i 70-tych, kiedy to w Wielkiej Brytanii zaostrzono przepisy dopuszczające samochody silnikowe do ruchu. Sporo aut wyemigrowało wtedy z wysp brytyjskich na Maltę, gdzie również obowiązuje ruch lewostronny, a kierownica w samochodach jest umiejscowiona po prawej stronie.

Przeszliśmy przez bramę miejską i spędziliśmy chwilę na przylegającym do niej Placu Wolności. Tam zobaczyliśmy charakterystyczny znaczek McDonalda i przeszliśmy się kawałek główną ulicą Republiki, by zatrzymać się na kawę. Dzięki temu nabraliśmy sił na dalsze zwiedzanie.

Auberge de Castile, biuro premiera Malty

Poruszaliśmy się zgodnie z trasą opisaną w przewodniku. Najpierw zatrzymaliśmy się przez Freedom Square, oglądając ruiny opery. Przeszliśmy obok pięknej fasady Auberge de Castile, w której obecnie znajduje się biuro premiera Malty. Charakterystyczne dla tutejszych budynków jest jasny kamień i przeważnie zielone elementy drewniane - okna i balkony. Wygląda to bardzo ładnie. Doszliśmy do górnych ogrodów Barrakka, które są elegancko utrzymane. Z tutejszych tarasów widać brzeg Valletty (na północy wschód), a po drugiej stronie rozciąga się ładny widok na Grand Harbour. Malta słynie z tego, że wiele statków na świecie pływa pod banderą maltańską. Wynika to z niskich podatków, które muszą płacić właściciele statków w tym kraju. Dla przykładu, rosyjski lodołamacz, który podróżowałem po wybrzeżu Antarktydy, pływał właśnie pod banderą maltańską.

Po drugiej stronie Grand Harbour widać kilka ciekawych miejsc. Najbardziej na północ wysuniętym półwyspem jest Kalkara, na której znajduje się Fort Ricasoli. Tutaj kręcone były zdjęcia do "Gladiatora" (plan wnętrza rzymskiego Koloseum) oraz "Troi" (plan dla miasta Troja). Na czubku Vittoriosy (Birgu) znajduje się Fort St Angelo - siedziba sztabu podczas obydwu wielkich oblężeń. W 1565 roku twierdza jako ostatnia oparła się atakom Turków. W Senglei znajduje się Chinese Dock - suchy dok zbudowany przez robotników z Chin. Tutaj naprawia się największe statki świata. Na samym końcu półwyspu znajduje się wideta (strażnica), zwana "Oko i Ucho", ozdobiona właśnie tymi symbolami czujności.

Brzeg Valletty przy Grand Harbour

Z górnych ogrodów Barrakka przeszliśmy dzielnicą świętej Barbary, w której mieszczą się bardzo ładne rezydencje. Doszliśmy do dolnych ogrodów, z których widać odlany z brązu Dzwon Oblężenia (Siege Bell), poświęcony pamięci 8 tysięcy ofiar wielkiego oblężenia z lat 1940-1943. Stojąc pod dzwonem założyliśmy się z Anią o jego wagę - obstawiłem poniżej 12 ton i wygrałem zakład - Siege Bell waży 10,9 tony. Ania musiała mi potem kupić butelkę świetnego włoskiego wina Barolo.

Niedaleko Dzwonu Oblężenia naszą uwagę zwróciły drogowskazy do sali kinowej, w której prezentowany był pokaz multimedialny Malta Experience na temat historii kraju. Postanowiliśmy poświęcić trochę czasu i niedługo potem zasiedliśmy w sali kinowej.

Film opowiadał całą historię Malty od czasów przybyłych na wyspę pierwszych osadników z Sycylii (5000 lat p.n.e.). 3,5 tysiąca lat temu na Gozo powstała pierwsza świątynia. Kolejnymi osadnikami na Malcie byli Fenicjanie i Kartagińczycy. W czasie rozkwitu Imperium Rzymskiego władzę na Malcie sprawował pretor Sycylii. W roku 60 n.e. na mieliźnie przy obecnej St. Paul's Bay rozbił się statek przewożący więzionego na pokładzie świętego Pawła. Apostoł przez 3 miesiące nawracał mieszkańców na chrześcijaństwo. Wyspy przeszły potem we władanie Cesarstwa Wschodniego, następnie rządzili tam Arabowie, aż w końcu cesarz Karol V przekazał wyspę jako lenno wydalonemu z Rodos zakonowi joannitów (kawalerów maltańskich).

W 1565 Malta przeżyła ogromne oblężenie liczącej około 40 tysięcy żołnierzy armii tureckiej. Obrońcom udało się odeprzeć te ataki po 4 miesiącach walk. W 1798 wyspa nie oparła się jednak potędze armii Napoleona Bonaparte. Rycerze zakonu musieli opuścić wtedy wyspę. Panowanie znienawidzonej przez mieszkańców armii francuskiej nie trwało jednak długo - 2 lata później Maltańczycy przy wsparciu wojsk angielskich wyparli Francuzów i Malta przeszła pod protekcję Wielkiej Brytanii, a na mocy Kongresu Wiedeńskiego w 1815 stała się jej kolonią.

Malta odgrywała potem kluczowe znaczenie strategiczne w czasie II wojny światowej. Dzielnie stawiała opór niemieckiej armii, ale została przy okazji doszczętnie zniszczona. Wielka Brytania przyznała potem Malcie odznaczenie Krzyża Świętego Jerzego, który obecnie widnieje na fladze państwa.

Wpływy brytyjskie na Malcie są obecnie bardzo widoczne w pierwszym kontakcie z wyspą - chodzi o język, ruch lewostronny i charakterystyczne autobusy. Kraj stopniowo odzyskiwał niepodległość. 13 grudnia 1974 roku została proklamowana Republika Malty (dokładnie 7 lat przed ogłoszeniem stanu wojennego w Polsce), a 1 maja 2004 Malta razem z Polską i 8 innymi krajami została przyjęta do Unii Europejskiej. Nasze państwa łączą także kolory flagi, ale trudno doszukiwać się innych podobieństw.

Wyszliśmy z pokazu zadowoleni, że już pierwszego dnia pobytu poznaliśmy podstawy historii Malty. Dzięki temu łatwiej było nam kontynuować zwiedzanie. Przeszliśmy obok zajmowanego przez akademię policyjną fortu St Elmo, w którym odbywały się najbardziej krwawe sceny oblężenia w 1565 roku. Spacer poprowadził nas dalej na brzeg Marsamxett Bay, skąd mogliśmy zobaczyć dzielnicę Selima, w której mieszkaliśmy. Doszliśmy do charakterystycznych budynków Valletty, świetnie widocznych od strony zatoki - anglikańskiej katedry św. Pawła oraz kościoła Karmelitów. Obejrzeliśmy wnętrze świątyni, które prezentowało się naprawdę ładnie.

Nie udało nam się tego dnia wejść do najbardziej znanego budynku sakralnego na Malcie - katedry św. Jana. Na szczęście potem odwiedziliśmy Vallettę jeszcze dwa razy i mogliśmy wtedy nadrobić zaległości. Na razie trzeba było odpocząć po intensywnym dniu. Udaliśmy się do portu i popłynęliśmy taksówką wodną do Sliema. Ten środek transportu jest świetną alternatywą dla kluczącego długo po lądzie zabytkowego autobusu (zatokę trzeba objechać naokoło).

Przedmaratońską sobotę zaczęliśmy od delikatnego treningu do położonej na północ od naszego hotelu St Julian's Bay. Zatoka prezentowała się bardzo przyjemnie. W Spinola Bay zrobiliśmy sobie zdjęcie na tle uroczych łódeczek maltańskich z wymalowanymi na burtach uważnie patrzącymi oczami (nawiązanie do tradycyjnych fenickich łodzi, które niegdyś żeglowały po Morzu Śródziemnym).

Po południu pojechaliśmy autobusem do Valletty. Sam przejazd tym zabytkowym środkiem komunikacji był ciekawym przeżyciem (poprzednio jeździłem czymś takim w Tajlandii). Na miejscu zwiedziliśmy Pałac Wielkiego Mistrza. Budynek został ukończony w 1575 roku, a koszty budowy pokryto z darów, które otrzymał zakon po odparciu Turków. Wielcy mistrzowie mieszkali tu nieprzerwanie aż do opanowania Malty przez Francuzów w 1798 roku. W części budynku mieszczą się obecnie biura prezydenta Malty oraz sala posiedzeń parlamentu. W surowych korytarzach pałacu stoją tylko zbroje, ale udostępnione do zwiedzania pokoje są bardzo eleganckie. W jednym z nich można zobaczyć portrety współczesnych władców Malty (w tym królowej angielskiej Elżbiety II).

Po krótkim spacerze po uroczych uliczkach Valletty, postanowiliśmy wracać do Sliema, żeby odebrać pakiety startowe. Biuro w salonie Land Rovera (sponsor biegu) nie było niestety zbyt dobrze zorganizowane i przed wejściem do niego ciągnęła się długa kolejka. Wszystkie formalności udało nam się załatwić w pół godziny i mogliśmy spokojnie wrócić do naszego apartamentu na własnoręcznie przygotowane dwuosobowe pasta party.

Nadszedł dzień zawodów. Mój maraton startował o 8, Ania miała czekać na pierwszy wystrzał aż do 10. Trasa obu biegów przebiegała z położonego w południowo-zachodniej części wyspy miasta Mdina do rejonu stołecznego z metą na promenadzie w Sliemie. Trasa półmaratonu nie była skomplikowana, natomiast maratończycy musieli kręcić kółka po drogach w centralnej części wyspy.

Na start biegu można było dojechać zamówionymi przez organizatora autokarami, które odjeżdżały z miejsca przyszłej mety przy promenadzie w Sliemie. Ania odprowadziła mnie w to miejsce i wróciła do hotelu. Jej autobus miał odjechać dopiero dwie godziny później, a nie chciała jechać ze mną i potem marznąć w Mdinie przez 2 godziny.

Jadąc autobusem mogłem podziwiać maltański krajobraz o wschodzie słońca. W miejsce startu dojechaliśmy ponad godzinę przed biegiem i część tego czasu mogłem przeznaczyć na zwiedzanie. Miałem ze sobą przewodnik i aparat, więc byłem do tego dobrze przygotowany.

Nazwa "Mdina" oznacza po arabsku "warowne miasto" i pochodzi z czasów, kiedy na wyspie panowali Arabowie (870-1090). W czasie wielkiego oblężenia Mdina została zaatakowana przez Turków, jednak mieszkańcy miasta w sprytny sposób odparli atak. Dowódca obrońców przebrał chłopów i kobiety w żołnierskie mundury i zarządził wielki ostrzał Turków na powitanie (mimo, że zapasy prochu w Mdinie były bardzo skromne). Nie wiedząc o tym blefie, Turcy stwierdzili, że Mdiny nie da się łatwo zdobyć i wycofali się z oblężenia tego miasta. Po przejęciu roli stolicy przez Vallettę, Mdina straciła na znaczeniu i miasto opustoszało. Obecnie żyje w nim zaledwie 300 mieszkańców.

Spacer po Mdinie rozpocząłem od Bramy Głównej, niedaleko której usytuowany był start maratonu. Przekroczyłem mury twierdzy, po czym skierowałem się wąską uliczką lewo, w kierunku Bramy Zachodniej. Wyszedłem na chwilę na zewnątrz, żeby obejrzeć widoki i wróciłem do głównej ulicy Mdiny - Triq Villagaignon. Po drodze można było zobaczyć dom, z balkonu którego mieszkańcy Mdiny wyrzucili francuskiego dowódcę w 1789 roku.

Doszedłem do placu, przy którym stoi katedra świętego Pawła. Jej kopułę miałem okazję potem oglądać z wielu punktów na trasie maratonu. Potem doszedłem do szczytowego punktu twierdzy - Bastion Square, skąd miałem świetny widok na okolicę i przy okazji mogłem zobaczyć czekającą mnie za chwilę trasę biegu. Wróciłem ulicą wzdłuż murów obronnych, przeszedłem obok katedry świętego Pawła i skierowałem się do bramy głównej. Po drodze minąłem jeszcze klasztor Benedyktynek. W średniowieczu mieścił się tam szpital dla kobiet, a obecnie żyje w nim około 20 zakonnic, kompletnie odciętych od świata. Surowe reguły nie pozwalają Benedyktynkom opuszczać murów klasztoru, a jedyną atrakcją jest dla nich praca w małym ogródku. Przeraziła mnie taka perspektywa i nie mogłem się już doczekać chwili, kiedy wystartuje maraton i będę miał przed sobą 42 kilometry w otwartej przestrzeni.

Zdążyłem sobie jeszcze zrobić krótką rozgrzewkę w przylegających do twierdzy Ogrodach Howarda i byłem gotowy do biegu. Wystartowaliśmy na południe, w kierunku przylegającego do Mdiny miasta Rabat. Najpierw było z górki, więc ochoczo machałem nogami w czołówce stawki. Szybko zniknął mi z oczu samotnie biegnący Belg Rik Ceulemans, który potem wygrał maraton z czasem 2:26. Kojarzyłem tego zawodnika z innych zawodów, stałem z nim na starcie maratonu w Brukseli. Miał życiówkę 2:13, więc maltański wynik pewnie go nie satysfakcjonował, ale na tej trasie trudno o dobry czas.

Szybko zbiegliśmy z głównej drogi i biegliśmy przez jakieś pola, po ścieżkach wzdłuż murków. Potem wróciliśmy na główną drogę i obiegliśmy Rabat. Nazwa miasta oznacza "przedmieścia", co podkreśla podrzędną w stosunku do Mdiny rolę miasta za czasów Arabów. Rabat jest również ciekawą atrakcją turystyczną - znajduje się tu kościół świętego Pawła oraz grota, gdzie apostoł spędził zimę. Święty Paweł nawrócił tutaj na chrześcijaństwo Publiusza, rzymskiego namiestnika wyspy, namaszczając go na pierwszego maltańskiego biskupa. Miało to duże znaczenie dla późniejszego kształtu wyspy. Podobno na Malcie znajduje się obecnie 365 kościołów, więc przez cały rok codziennie można chodzić do innego. Inną pamiątką po świętym Pawle są katakumby, w których kiedyś spoczywało 1400 ciał. Maltańczycy zawsze mieli problemy z grzebaniem zmarłych, ze względu na bardzo skalistą powierzchnię wyspy.

Nie był to dobry moment na wspominanie zmarłych, bo maraton dopiero się zaczynał, a ja czułem się znakomicie. Biegliśmy w dół główną ulicą, ale potem zaczęło się nabijanie kilometrów na bocznych drogach. Zboczyliśmy z trasy półmaratonu (który prowadził dość prostą drogą) i musieliśmy zrobić nasz dodatkowy półmaraton. Przebiegliśmy między dwoma stadionami narodowymi na Malce. Pierwszy został wybudowany na początku wieku, drugi ukończono w 2000 roku. Oba stadiony oddziela tylko ulica. Jak nietrudno się domyślić, Malta nie jest potęgą piłkarską. Mimo wszystko, jest i tak lepsza od San Marino, które odwiedziłem 2 miesiące wcześniej.

Innym charakterystycznym punktem na trasie był targ warzywny, który mijaliśmy 2 razy. Za pierwszym razem był praktycznie pusty, a potem trzeba było przebiegać między straganami. Fajnie biegało się po malutkich miasteczkach maltańskich, choć trasa była tam pagórkowata i kręta, a czasem trzeba było bardzo uważać, żeby nie zgubić trasy, oznakowanej żółtymi strzałkami na asfalcie. Półmaraton zrobiłem w czasie 1:23 - to było zdecydowanie za szybko! Początek trasy był wprawdzie z górki, a mnie biegło się bardzo dobrze. Postanowiłem jednak zwolnić. Momentami przeszkadzał mi wiatr na maltańskich wzgórzach. Potem jeszcze dobiła mnie ciężarówka, która przejechała koło mnie tak, że prawie straciłem równowagę. Wybiegłem na główną drogę, łącząc się w ten sposób z trasą półmaratonu, na której niedługo moimi śladami miała podążać Ania. Na 30. kilometrze odczuwałem już zmęczenie i tempo biegu spadło. Wiedziałem, że za szybko zacząłem i do końca będę biegł wolniej. Kiedy zbliżaliśmy się do rejonu stołecznego zaczęły się kolejne wiadukty, które musieliśmy pokonać. Wyprzedziło mnie tam dwóch zawodników, którzy biegli jakieś 20 metrów przede mną. Przed nami był kolejny wiadukt, ale ustawiony drogowskaz na Vallettę pokazywał, że powinniśmy skręcić przed nim na zjazd w lewo. Niestety, nie było żadnych oznaczeń, związanych z maratonem, a zawodnicy przede mną pobiegli prosto, na wiadukt. Podążałem za nimi, ale chwilę potem zorientowali się, że jednak biegniemy źle, bo zobaczyli ludzi z obsługi na trasie maratonu na dole. Musieliśmy się wrócić, a najkrótsza droga prowadziła w dół przez stromy nasyp. Zbieg po trawie między krzakami również sporo mnie kosztował. Musiałem trochę zwolnić.

Potem czekał mnie jeszcze podbieg pod Florianę w stronę Valletty. Zbiegłem krętą drogą przy wysokich murach miejskich i w końcu dotarłem do znajomej mi zatoki. Tutaj chodziliśmy wcześniej razem z Anią. Ja nie zamierzałem tutaj spacerować i walczyłem o utrzymanie przyzwoitego tempa. Nogi były jednak bardzo ciężkie. Obiegłem zatokę i nie mogłem się już doczekać widoku Sliemy, gdzie przy promenadzie usytuowana była meta maratonu. Finisz się zbliżał. Wiedziałem, że zrobię przyzwoity czas - poniżej 2:56. W okolicach Manoel Island wyprzedził mnie jeszcze jeden zawodnik, ale nie miałem ochoty z nim walczyć na finiszu. Dobiegłem do mety, zgarnąłem napoje i położyłem się na stole, oddając moje obolałe nogi w ręce masażysty. Na szczęście nie było kolejki, bo dobiegłem na 16. miejscu, a półmaratończycy wystartowali 2 godziny po nas i jeszcze żaden nie pojawił się na mecie.

Zdążyłem odebrać torbę z rzeczami i ustawiłem się z kibicami w okolicach mety, żeby oklaskiwać najlepszych półmaratończyków. Byłem przygotowany, żeby zrobić Ani zdjęcie na finiszu. Niestety, kiedy przebiegała, zrobiło się zamieszanie i fotka nie wyszła najlepiej. Świetnie wyglądał za to jej czas na zegarze. Przybiegła w czasie 1:27:05, poprawiając swoją poprzednią życiówkę z półmaratonu w Turynie. Sukces był tym większy, że trasa na Malcie była znacznie trudniejsza. Zastanawialiśmy się wcześniej, kto z nas utrzyma lepsze tempo na trasie. Czułem się pokonany, choć nieznacznie.

Szybko podbiegłem do Ani i ją wyściskałem. Była bardzo zadowolona. Wszystko jej się podobało, szczególnie pamiątkowy medal, który wisiał na jej szyi. Ania odebrała torbę i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Wszystko udało się znakomicie. Szybko wróciliśmy do hotelu, wykąpaliśmy się i mogliśmy w końcu trochę odpocząć.

Na mecie przy promenadzie w Sliemie

Po południu znowu pojechaliśmy to Valletty. Naszym celem była ostatnia ważna atrakcja stolicy Malty - katedry świętego Jana. Dobrą okazją do zobaczenia katedry była niedzielna msza. Na miejscu okazało się, że nabożeństwo jest prowadzone po maltańsku, więc kompletnie niczego nie rozumieliśmy. Nie przeszkadzało mi to jednak za bardzo - można było spokojnie odpocząć przez godzinę w pięknym wnętrzu katedry. Jej budowę rozpoczęto po wielkim oblężeniu w 1573 roku. Charakterystyczna dla wnętrza jest podłoga, wyłożona 400 marmurowymi płytami nagrobnymi. Każda płyta jest poświęcona zmarłemu rycerzowi zakonu, na większości widnieją czaszki lub kościotrupy. Ciekawy jest również sufit, który przedstawia sceny z życia Jana Chrzciciela, patrona zakonu. W kaplicach bocznych pochowano 26 wielkich mistrzów, tylko dwaj spoczywają gdzie indziej. W katedralnym muzeum znajduje się obraz się obraz Caravaggia "Ścięcie Jana Chrzciciela".

Wnętrze katedry zrobiło na mnie duże wrażenie ze względu na bogactwo zdobień. Niestety, po mszy nie mogliśmy tam zbyt długo przebywać, bo kościół był zamykany. Poszliśmy do pętli autobusowej i wróciliśmy do Sliemy. Tam udaliśmy się do knajpy, gdzie spróbowałem miejscowej specjalności - gulaszu z królika. Maratońska niedziela była bardzo udanym dniem.

Samolot powrotny z Malty mieliśmy zaplanowany na środę, mogliśmy więc jeszcze dużo zobaczyć. Zaproponowałem Ani, żeby jednego dnia wynająć rowery i pojeździć trochę po wyspie, a następnego wynająć auto i objechać drugą maltańską wyspę - Gozo.

Rano poszliśmy do centrum Sliemy przy Tower Road. Tam zawsze robiliśmy zakupy w supermarkecie, a ja skorzystałem np. z miejscowej pralni. W centrum Sliema można było załatwić kilka innych spraw - np. wynająć rower czy samochód. W poniedziałek zdecydowaliśmy się na tę pierwszą opcję i po chwili wyjechaliśmy z wypożyczalni naszymi rowerami. Skierowaliśmy się znaną nam drogą w kierunku Valletty i zatrzymaliśmy na tarasie widokowym we Florianie, skąd mogliśmy obserwować życie Grand Harbour. Ania była zmęczona po dużym wysiłku, jaki włożyła w półmaraton, ale udało mi się ją namówić na spokojną wycieczkę rowerową. Naszym celem była Pretty Bay, na południowo-wschodnim krańcu wyspy. Przy wyjeździe z okręgu stołecznego straciliśmy się z oczu, ale dzięki kontaktowi telefonicznemu udało nam się jakoś znaleźć. Potem Ania miała pecha i przewróciła się przy wjeździe na krawężnik. Nabiła sobie przez to porządne siniaki na nogach. Robiliśmy potem nawet zdjęcia do obdukcji, ale nie będę ich nigdzie publikował, bo widok był fatalny. Na szczęście wypadek nie była bardzo poważny. Ania wróciła na rower i kontynuowaliśmy wycieczkę.

Po ponad półgodzinnej podróży dotarliśmy w końcu do rejonu dużej zatoki Marsaxlokk, gdzie zrobiliśmy sobie postoje przy St George's Bay i Pretty Bay. Zatrzymaliśmy się na dłużej przy promenadzie tej drugiej zatoki. Wypiliśmy po dwie szklanki spremute - soku wyciskanego z pomarańczy. Plaża przy Pretty Bay jest bardzo ładna. Niestety, widoki psuje trochę położony niedaleko Malta Freeport - port wolnocłowy dla kontenerowców. Spędziliśmy trochę czasu na piaszczystej plaży, a ja brodziłem w płytkiej wodzie zatoki. Zaczynało robić się późno i musieliśmy wracać do Sliema, żeby oddać rowery. Kierowca autobusu nie zgodził się, żebyśmy przewieźli rowery i znowu byliśmy zdani na siłę naszych mięśni. Czasem musieliśmy jej włożyć całkiem sporo, bo po drodze było kilka górek. Nie dojechaliśmy do Floriany, tylko wybraliśmy trasę stołeczną obwodnicą. Nie było to jednak najlepsze rozwiązanie. Powodowaliśmy problemy w ruchu dla samochodów przy wjazdach i zjazdach. W kilku sytuacjach mogliśmy się czuć zagrożeni, dlatego odetchnąłem z ulgą, kiedy zjechaliśmy z obwodnicy w kierunku Sliemy. Oddaliśmy rowery, zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy do domu po kolejnym intensywnym dniu.

We wtorek mieliśmy jeszcze bardziej napięty harmonogram. Po wczesnym śniadaniu udaliśmy do wypożyczalni samochodów, gdzie czekała już na nas zarezerwowana wcześniej biała Kia Picanto. Tym razem, Ania zdała się całkowicie na moje umiejętności prowadzenia samochodu w ruchu lewostronnym - ja miałem być kierowcą. Już na początku był jednak zgrzyt, bo wziąłem kluczyki i na pewniaka zacząłem się pakować do lewych drzwi auta. "Nie ta strona, kochanie" - usłyszałem od Ani.

Przejechaliśmy wzdłuż St Julian's Bay i zaczęliśmy kierować się główną drogą na zachód, w kierunku promu na Gozo. Trasa była bardzo przyjemna. Przejechaliśmy przy St Paul's Bay, którą zamierzaliśmy obejrzeć po powrocie z Gozo. Niedługo potem zjechaliśmy do kolejnej zatoki - Mellieha Bay, a naszym oczom ukazała się stojąca samotnie na wzgórzu warownia Red Tower. To również był punkt, który zamierzaliśmy potem odwiedzić w drugiej cześci dnia.

Ze wzgórza widzieliśmy już dwie maltańskie wyspy - malutką Comino i Gozo. Zjechaliśmy do miejscowości Cirkewwa, gdzie szybko kupiliśmy bilety na prom. Chwilę później byliśmy już na pokładzie, gdzie mogliśmy korzystać ze słońca i podziwiać widoki. Pogoda w ciągu całego wyjazdu była naszym sprzymierzeńcem.

Comino jest malutką wysepką między Maltą a Gozo. Skały są praktycznie pozbawione roślinności. Na wyspie nie ma zabudowań, poza warownią świętej Marii oraz hotelem Comino - jedynym miejscem, gdzie można znaleźć trochę cienia. Największą atrakcją na wyspie jest położona między skałami Blue Lagoon (Błękitna Laguna). Jest to płytki obszar wybrzeża, a dno jest faktycznie bardzo niebieskie. Mieliśmy okazję oglądać fragmenty Błękitnej Laguny ze statku płynącego na Gozo.

Dobiliśmy do portu w miejscowości Mgarr i zaczęliśmy się kierować na zachód w kierunku położonej w centrum wyspy Victorii, zwanej również Rabatem (nie należy jednak mylić z tym Rabatem na Malcie). Podobno "wszystkie drogi prowadzą do Rzymu" - na Gozo wszystkie drogi prowadzą do Victorii. Nazwę nadano miastu w 1897 roku dla upamiętnienia 60. rocznicy panowania brytyjskiej królowej Victorii.

Największą atrakcją miasta jest Cytadela, z której roztaczają się wspaniałe widoki na całą wyspę. Twierdza sprawia groźne wrażenie. Jest wysoko położona, a mury są potężne. Zaparkowaliśmy auto u podnóża Cytadeli i przekroczyliśmy jej mury. Powierzchnia wewnątrz murów nie jest tak duża, jak w przypadku Mdiny. Dodatkowo, część tego obszaru jest zaniedbana - pozostały tu tylko porośnięte trawą ruiny. Naprzeciwko bramy głównej znajduje się katedra, po lewej stronie stoi dawny pałac Gubernatora, obecnie zajmowany przez sąd. Na niewielki placyk w Cytadeli podjeżdżają samochody.

Przeszliśmy się ślepą uliczką, przy której można było kupić głównie wyroby rzemieślnicze. Potem obeszliśmy mury dookoła. W uliczkach jest kilka niewielkich muzeów (archeologiczne, folkloru, katedralne i przyrodnicze), ale nie wchodziliśmy do nich. Cytadelę warto odwiedzić ze względu na widoki, które można stamtąd podziwiać.

Wyszliśmy z Cytadeli i zeszliśmy wąską, stromą uliczką w kierunku Placu Niepodległości. Okolica była bardzo przyjemna, pełna małych sklepików. Wąskie uliczki doprowadziły nas do Bazyliki św. Jerzego. Świątynia nie bez powodu nazywana jest "złotą". Jej wnętrze jest bardzo mocno złocone. Zwieńczony baldachimem ołtarz jest kopią działa Berniniego z Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Bazylika św. Jerzego, choć nieduża, była chyba najładniejszą świątynią, jaką widziałem na Malcie.

Z Victorii jechaliśmy dalej na zachód. Z daleka widzieliśmy Ta' Pinu - narodowe sanktuarium, najświętszy kościół w archipelagu. W kościele przechowywane są świadectwa cudownych uzdrowień i boskiej opatrzności. Przed wjazdem do Gharb skręciliśmy w kierunku położonego na zachodnim brzegu Dwejra Point, gdzie znajduje się słynne Ażurowe Okno. Jakość drogi znacznie się pogorszyła, ale szybko dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Ażurowe Okno jest na pewno jedną z największych atrakcji niewielkiego archipelagu, ale żeby tu dotrzeć z Valletty, trzeba pokonać jednak pokonać kawał drogi.

Zaparkowaliśmy auto i przeszliśmy po ostrych skałach w kierunku okna. W czasie przeprawy musieliśmy wybierać odpowiednią drogę, żeby pokonać niewielkie skalne wąwozy. Dotarliśmy do podmytego klifu, który był atakowany przez fale. Było to ostatnie miejsce w okolicach okna, na którym można było stanąć suchą stopą. "Przepłynę pod Ażurowym Oknem" - zakomunikowałem Ani i po chwili byłem przebrany w spodenki sportowe. Młodzież na skałach patrzyła na mnie z lekkim zdziwieniem, że mam zamiar wchodzić do lodowatej wody (w marcu jest naprawdę zimna). Sprawę utrudniały ostre skały, po których chodziłem na bosaka, oraz dość mocne fale, które były sporym problemem przy wejściu i wyjściu z wody. Ania oczywiście uznała, że jestem wariatem, ale zrobiła mi zdjęcie.

Udało mi się wejść do wody i przy okazji się nie pokiereszować. Było dość zimno, ale szybko się ruszałem i wkrótce przepłynąłem pod oknem i to czterema stylami. Akurat wtedy pod okno przypłynęła łódka ze zdziwionymi na mój widok turystami. Wypłynąłem na szerokie morze, a potem wróciłem do brzegu. Musiałem dokładnie wybrać bezpieczne miejsce, żeby wychodzenie z wody nie skończyło się jakąś kontuzją. Chwilę potem była przy mnie Ania, która zadbała o to, żebym się szybko ubrał i nie musiał chodzić na bosaka po skałach.

Cud natury, w tle Ażurowe Okno

Misja przepłynięcia pod oknem zakończyła się sukcesem. Teraz zaproponowałem Ani, że wejdziemy na jego górną ramę. Na skałach są wprawdzie ostrzeżenia, że zawieszona skała może w każdej chwili runąć na dół, ale postanowiliśmy, że trzeba zaryzykować. Na szczycie było sporo małych, zielonych jaszczurek. Na górze człowiek czuje się tak, jak by po prostu stał na dużej skale. Dopiero, gdy wychylałem się w dół, widziałem, że pode mną jest tylko morze. Zastanawiałem się, co byłoby lepsze w przypadku zawalenia się skał, być na górze, czy przepływać dołem. Wydaje mi się, że w obu przypadkach można się pięknie zabić. Trzeba by było mieć naprawdę pecha, żeby trafić na ten moment - w końcu ta naturalna konstrukcja stoi tu od tysięcy lat.

Dwejra Point był najdalej na zachód wysuniętym punktem, do którego dotarliśmy w czasie naszej maltańskiej wyprawy. Pora było wracać. Przed Victorią skręciliśmy jeszcze na północ, żeby zaliczyć polecaną w przewodniku trasę. Trochę pobłądziliśmy po wiejskich drogach Gozo, doświadczając przy okazji prawdziwie folklorystycznego klimatu Malty. W końcu jechaliśmy na brzeg oceanu. Mieszczą się tam saliny - baseny do zbierania wody morskiej, które były już wykorzystywane w czasach starożytnych Rzymian. Podobno do dziś dają co roku wiele ton soli. Na końcu obszaru z salinami znajduje się wybrzeże ze skał piaskowych, którego najbardziej charakterystyczną formą jest dziwny stożek, przypominający wulkan. Na trasie przy salinach ubłociliśmy samochód, bo droga była bardzo podmyta. Potem minęliśmy kilka zatok, aż w końcu zatrzymaliśmy się chwilę w miasteczku Marsalforn. Dalej wracaliśmy już do Victorii, mijając po drodze wzgórze z figurą Tas-Salvatur, wzorowaną na posągu Chrystusa Zbawiciela w Rio de Janeiro. Widziałem wcześniej oryginał, a także imitację w Lizbonie i widok maltańskiej figury nie zrobił na mnie większego wrażenia.

Dotarliśmy do Victorii i wjechaliśmy na główną drogę, prowadzącą z powrotem do portu. Było już późne po południe i przy trasie widać było dzieci, wsiadające do szkolnych autobusów oraz opuszczających swoje biura pracowników. Dotarliśmy do portu, gdzie ustawiliśmy się w kolejce samochodów. Zdziwiło mnie, że nikt nie sprawdzał biletów przy wjeździe na prom. Wyjaśniam to sobie tak, że z Gozo nie ma międzynarodowych połączeń promowych. Można tylko dopłynąć na Maltę, a stamtąd ruszać w świat. Jeżeli więc wjechałem na Gozo promem z Malty, to musiałem stąd zjechać tą samą drogą.

Na promie łapaliśmy jeszcze promienie słońce i zadowoleni z wycieczki na Gozo szykowaliśmy się do kontynuowania podróży po Malcie. Północny kraniec Malty jest nazywany "ogonem ryby", ze względu na kształt jego linii brzegowej. Najpierw podjechaliśmy do czerwonej warowni, zbudowanej w połowie XVII wieku przez jednego z wielkich mistrzów, który bał się powrotu Turków. Red Tower została wzniesiona na wzgórzu, z którego jest doskonały widok na morze i cieśninę między Maltą a Gozo. Panorama z okolic warowni jest przepiękna.

Czerwona warownia

Potem chcieliśmy szybko dojechać do St Paul's Bay, ale roboty drogowe na trasie spowodowały, że byliśmy skazani na objazd górskimi, bardzo wąskimi drogami. W końcu dojechaliśmy do miejscowości Quawra i przeszliśmy się promenadą wzdłuż St Paul's Bay. "Zatoka, jak zatoka", stwierdziła Ania, najwyraźniej znudzona kolejnym takim widokiem. Faktycznie, na Malcie widzieliśmy już wcześniej niejedną zatokę.

Miejsce jest jednak wyjątkowe, a jego nazwa nie jest przypadkowa. Zgodnie z Dziejami Apostolskimi, św. Paweł i św. Łukasz zostali uwięzieni w Jerozolimie, po czym wysłano ich statkiem do Rzymu, gdzie mieli być osądzeni przez cesarza. W czasie podróży w okolicach Krety zaskoczyła ich straszna burza, po której statek ostatecznie osiadł na mieliźnie w okolicach St Paul's Bay. Apostołowie przez 3 zimowe miesiące głosili Maltańczykom Ewangelię.

Zatrzymaliśmy się na chwilę w tradycyjnej maltańskiej restauracji McDonald's, gdzie zjedliśmy możliwe najzdrowsze posiłki z menu - sałatkę i jogurt. Nabraliśmy sił na ostatnią część naszej wycieczki. Przejechaliśmy na południe przez Mdinę i Rabat do Dingli Cliffs. Niestety, nie udało nam się przejechać trasą opisaną w przewodniku, ale za to mogliśmy się zatrzymać na wzgórzu nad morzem i podziwiać zachód słońca.

Zachód słońca w okolicach Dingli Cliffs

Potem wróciliśmy w stronę Rabatu i trochę pobłądziliśmy, podjeżdżając przy okazji pod kościół św. Pawła. Znaleźliśmy właściwą drogę i przypominaliśmy sobie miejsca, przy których biegliśmy 2 dni wcześniej. Muszę przyznać, że Ania lepiej ode mnie pamiętała trasę: "Zobacz, wybiegliśmy z tamtych pól z murkami, a potem biegliśmy tą drogą". Zrobiła nawet zdjęcie z trasy, żeby je potem opublikować na portalu karibu.pl. Kiedy dojechaliśmy do Sliemy, było już zupełnie ciemno. Udało nam się zatankować samochód, choć mieliśmy spore problemy z automatem na stacji. Na koniec, jakiś "strażnik parkingu" nakrzyczał na nas, że powinniśmy dać mu pieniądze za zostawienie auta. Nawet wszedł z nami do siedziby Hertza, w której zostawialiśmy kluczyki do auta i próbował się kłócić z nami i facetem z obsługi.

Na koniec, czekał nas wieczorny spacer do apartamentu, a po drodze zdążyliśmy jeszcze zrobić małe zakupy. Uwielbiam takie intensywne wyjazdy ;-) Ostatniego dnia na Malcie nie mieliśmy już czasu na zwiedzanie. Zwolniliśmy nasz apartament i przeszliśmy się, żeby wysłać kartki. Mieliśmy wykupiony transport na lotnisko, ale o dziwo nikt po nas nie przyjeżdżał w końcu udało nam się zabrać busem z innej firmy, dzięki uprzejmości kierowcy, który zadzwonił na lotnisko i wyjaśnił sprawę z naszym biurem. W autobusie miałem przyjemność poznać Pata - starszego Amerykanina, który dużą część swojego życia spędził na Malcie, a potem przyjeżdżał tu często na wakacje. W czasie ciekawej rozmowy mogłem się dowiedzieć wielu rzeczy o Malcie.

Z Malty polecieliśmy do Rzymu, gdzie czekaliśmy na przesiadkę do Turynu. Jakie było moje zaskoczenie, gdy przy naszej bramce zobaczyłem znajome twarze polskich lekkoatletów, między innymi Lidii Chojeckiej, Tomasza Majewskiego, Pawła Czapiewskiego, Marcina Lewandowskiego i Dariusza Kucia. Nasza reprezentacja jechała na halowe mistrzostwa Europy, które odbywały się od 6 do 8 marca w Turynie. Niestety, nie mogliśmy oglądać z Anią zmagań sportowców, bo w tym czasie akurat wyjeżdżaliśmy z Turynu do Paryża.

Udało mi się chwilę porozmawiać z Lidią Chojecką oraz z Tomaszem Lewandowski - trenerem i bratem Marcina. Mieli zdziwione miny, gdy powiedziałem im, że biegam po 10 maratonów rocznie. Lidia broniła dwóch tytułów halowej mistrzyni Europy, które zdobyła w 2007 roku w Birmingham (1500 m, 3000 m). Liczyła, że w Turynie też będzie mogła powalczyć. Niestety, jak się później okazało, nie udało jej się zdobyć medalu. Świetnie wypadł za to mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Tomasz Majewski, który potwierdził swoją dominację, wygrywając również w Turynie. Nasz kulomiot zdecydowanie wyróżniał w gronie pasażerów samolotu - był zdecydowanie największy.

Po przylocie do Turynu ubawiłem się, gdy przy pasach z bagażami do podeszli do nas ludzie z organizacji mistrzostw, żeby spytać, z której reprezentacji jesteśmy. Oboje byliśmy ubrani na sportowo, więc można było się pomylić.

Ania dobrze zorganizowała sprawę transportu z lotniska w Turynie. Przed wylotem 2 tygodnie wcześniej zostawiła swój samochód na parkingu w okolicach lotniska. Rozwiązanie to okazało się bardzo ekonomiczne. Poczekaliśmy chwilę na busik, który odwiózł nas na parking, wsiedliśmy do auta i mogliśmy pojechać do domu Ani. Po drodze zdążyliśmy jeszcze zrobić zakupy spożywcze w supermarkecie.

Przez cały następny dzień w Turynie strasznie padało. Nie chciało nam się specjalnie wychodzić z domu, dzięki czemu mogliśmy w końcu odpocząć i spędzić razem spokojny dzień. Jedyną sprawą, którą udało nam się załatwić, było kupienie biletów. Zrobiliśmy to przez Internet, a papierowy bilet mogliśmy odebrać na stacji kolejowej w specjalnej maszynie. Przy okazji, Ania chciała kupić też bilet powrotny. Cały czas padało i postanowiliśmy po prostu przebiec się na stację, robiąc przy okazji trening. Był to bardzo ciekawy bieg w deszczu po centrum Turynu. Po powrocie byliśmy przemoczeni do suchej nitki.

W piątek, 6 marca Ania obchodziła swoje trzydzieste urodziny. Rano dałem jej w prezencie biżuterię - kolczyki i wisiorek w kształcie serduszka. Inny urodzinowy prezent zapowiedziałem Ani w grudniu, kiedy jeszcze nawet nie byliśmy razem. Miałem ją poprowadzić na rekord życiowy w półmaratonie paryskim, który odbywał się 8 marca (w dzień kobiet). Do Paryża wyjeżdżaliśmy na weekend, gdzie mieliśmy się spotkać z Martą i Tomkiem i zamierzaliśmy wspólnie świętować trzydzieste urodziny Ani.

Pojechaliśmy taksówką na stację kolejową, gdzie wsiedliśmy do pociągu TGV, jadącego do Paryża. Podróż minęła bardzo przyjemnie. Po przeszło 5 godzinach wysiedliśmy na Gare de Lyon w Paryżu. Do czasu przyjazdu znajomych Ani mieliśmy jeszcze trochę czasu i postanowiliśmy go wykorzystać na odbiór pakietu startowego na półmaraton. Biuro zawodów znajdowało się w Chateau de Vincennes, gdzie mogliśmy wygodnie dojechać metrem. Ciągnięcie walizek na kółkach nieco spowolniło nasz spacer z metra do Parc Floral, gdzie znajdowało się biuro zawodów. Na miejscu wszystko przebiegło sprawnie, choć w czasie spaceru powrotnego zorientowaliśmy się, że Ania nie została przydzielona do strefy preferencyjnej, z której mieliśmy oboje stratować. Wróciła się do biura, gdzie jej numer startowy został oznaczony odpowiednią pieczęcią. Dzięki temu mogliśmy się ustawić razem bardzo niedaleko od linii startu. Było to bardzo ważne, bo na półmaraton było zapisanych aż 25 tysięcy ludzi, którzy musieli się zmieścić w wąskich strefach startowych. Ania chciała biec na rekord, więc chcieliśmy uniknąć tłoku i wolnego biegu na pierwszych kilometrach.

Po załatwieniu spraw w biurze zawodów udaliśmy się do zarezerwowanego wcześniej hostelu. Zdecydowaliśmy się na pokój 4-osobowy w studenckich warunkach. Nie zawiedliśmy się - było, jak w akademiku. Hotel znajdował bardzo blisko Montmartre, niedaleko dworca północnego (Gare du Nord). Właśnie z tego dworca mieliśmy odebrać Tomka i Martę, którzy przylatywali na lotnisko de Gaulle'a. Zrobiliśmy zakupy, odebraliśmy Tomka, przeszliśmy się we troje na lampkę winę i poszliśmy w to samo miejsce, żeby odebrać Martę. Kiedy byliśmy w komplecie, udaliśmy się hostelu, żeby świętować urodziny Ani. Nie było to super ekskluzywne przyjęcie - piliśmy szampana i jedliśmy czekoladki, siedząc na dolnych poziomach piętrowych łóżek. Było super!

W sobotę wstaliśmy z Anią wcześnie, żeby zrobić sobie krótki rozruch. Zaplanowałem trasę Sacre Ceur - Montmartre - Moulin Rouge i z powrotem do hostelu. Zastanawiałem się, czy pamiętam dokładnie, jak mamy biec, ale wyszedłem z hostelu na pewniaka, bez planu miasta. Okazało się, że z nawigacją nie było problemu. Zrobiliśmy sobie zdjęcie pod Sacre Ceur i wbiegliśmy schodami na górę. Przypomniały mi się sceny z pięknego filmu "Amelia", kiedy to bohater podążał w tym miejscu po śladach pozostawionych przez swoją ukochaną.

Wycieczka biegowa pod Sacre Ceur

Przebiegliśmy przez Place du Tetre, który już o tak wczesnej porze był pełen artystów. Dalej zbiegliśmy Rue Lepic przy restauracji-wiatraku i pokluczyliśmy trochę po ulicach Montmartre. W końcu zbiegliśmy do placu Pigalle, przy którym zgodnie z hasłem ze "Stawki większej, niż życie" są najlepsze kasztany. Dalej pobiegliśmy w stronę Moulin Rouge. Ten fragment trasy obfitował w lokale związane z erotyką - sex shopy, kina i domy publiczne.

Spod Moulin Rouge pobiegliśmy prosto główną drogą z powrotem do hostelu. To była wspaniała trasa na poranny, lekki trening.

Wykąpaliśmy się i zjedliśmy śniadanie na dziedzińcu, w bardzo turystycznych warunkach. Niedługo potem wyszliśmy z hostelu już w normalnych ubraniach, w towarzystwie Marty i Tomka. Przeszliśmy się prawie dokładnie tą samą trasą, którą pokonaliśmy wcześniej biegiem. Przy Moulin Rouge zatrzymaliśmy się w fast foodzie z naszej ulubionej paryskiej sieci Quick. Duża kawa i pyszne ciastko kosztowały tu w sumie tyle, co pół kawy w knajpie na Montmatre.

Po dłuższym odpoczynku poszliśmy do metra i przejechaliśmy pod Łuk Triumfalny. Stamtąd kontynuowaliśmy nasz spacer przez Pola Elizejskie, obok Pałacu Królewskiego do Placu Concorde. Potem przeszliśmy przez ogrody Tuileries do Luwru. Tam nie dało się już iść prosto. Przeszliśmy w kierunku Sekwany, dalej przez most obok Isle de la Cite, a skończyliśmy przy katedrze Notre Dame.

Urodzinowa ekipa do Łukiem Triumfalnym

Tam postanowiliśmy się rozdzielić. Ponieważ ja i Ania zwiedziliśmy już wcześniej Paryż, to nie musieliśmy już oglądać katedry. Umówiliśmy się, że przez pół godziny poszukamy knajpy, gdzie Ania zapraszała nas na swój urodzinowy obiad.

Proponowałem, żeby była to restauracja "Le Marathon"', w której jadłem dwa lata wcześniej po maratonie paryskim. Przeszliśmy się do kafejki internetowej, żeby znaleźć dokładny adres knajpy, ale nie było to niestety łatwe. Na szczęście, sprzedawca w kafejce kojarzył tę knajpę i wskazał nam kierunek. W restauracji przywitał mnie ten sam kelner, z którym robiłem sobie zdjęcie 2 lata wcześniej. Przypomniałem sobie wtedy, że "Le Marathon" jest grecką knajpą, której nazwa pochodzi od znanej miejscowości w tym kraju. Podają tu typowo greckie dania i o makaronie można niestety zapomnieć. W poprzecznej uliczce była jednak masa włoskich knajp i mogliśmy wybrać jedną z nich. Odebraliśmy Martę i Tomka w umówionym miejscu i poszliśmy świętować. Późny obiad był bardzo przyjemny.

Następnego dnia wstaliśmy rano, zostawiliśmy walizki w hotelowej przechowalni i ruszyliśmy na spotkanie z przeznaczeniem. Przejechaliśmy do Chateau de Vincennes i wyszliśmy z metra razem z pochodem biegaczy. Mieliśmy jeszcze trochę czasu i poszliśmy do kawiarni, żeby napić się cappuccino. Dopiero po zapłaceniu zorientowałem się, że 6 euro za filiżankę kawy, to trochę drogo, ale mogliśmy sobie pozwolić na odrobinę luksusu przed startem.

Poszliśmy zostawić nasze rzeczy w biurze zawodów, gdzie utworzył się spory zator i ciężko było się tam dostać. Na szczęście wszystko poszło zgodnie z planem i udało nam się wejść do naszej strefy na 20 minut przed startem. Byliśmy bardzo dobrze ustawieni.

Moja usługa "zającowania" była prezentem urodzinowym dla Ani. Od startu utrzymywaliśmy tempo w granicach 4:00/km. Na początku wyprzedziło nas trochę biegaczy, ale mieliśmy duży komfort biegu. Ania zdenerwowała się w pewnym momencie, kiedy jakiś biegacz za nami krzyknął "attention" i powoli nas wyprzedził. Nie był wcale taki szybki - pewnie wyprzedziliśmy go później w końcówce. Przebiegliśmy przez Nation, a potem przez plac Bastylii. Na tych odcinkach przeszkadzał nam dość silny wiatr.

Zawróciliśmy w okolicach katedry Notre Dame. 10 km minęliśmy w czasie 40:35, czyli zgodnie z planem. Potem Ania dzielnie walczyła, żeby utrzymać przyzwoite tempo. Trasa była dość pagórkowata, a sprawy nie ułatwiał deszcz i momentami śliska nawierzchnia.

Kiedy dobiegliśmy do parku, Ania zaczęła dawać popis swojej ambicji i stopniowo przyspieszała. Po minięciu tabliczki 19 km powiedziałem jej, że idziemy na złamanie 1:27. Ania zrozumiała to inaczej - że nie pokonamy tej granicy. W związku z tym przyspieszyliśmy do tempa poniżej 4:00/km, a potem było jeszcze szybciej. Na przeszło kilometr przed metą Ania dopadła zawodniczkę, która wcześniej nas wyprzedziła. Kobieta próbowała się pod nas podczepić, a ja się zastanawiałem, ile czasu będzie w stanie utrzymać tempo Ani. Okazało się, że około 200 metrów. Potem musiała odpuścić, bo Ania nakręciła się tak, że zaczęliśmy wyprzedzać kolejnych facetów. Biegła przy krawężniku ze wzrokiem wpatrzonym błędnie przed siebie, nie zwracając uwagi na wspierających ją kibiców. W końcówce musieliśmy biec slalomem, żeby nie staranować poprzedzających nas zawodników - końcówka była naprawdę szybka. Skończyliśmy z czasem netto 1:26:17 - rekord został zatem poprawiony po raz kolejny, tym razem o blisko minutę. Na mecie było widać, że Ania dała z siebie wszystko. Czułem jej szczęście i bardzo mnie to cieszyło.

Na mecie pod Chateau de Vincennes

Na mecie padał deszcz. Na szczęście udało nam się wszystko szybko załatwić. Przeszliśmy się do hali w Parc Floral, odebraliśmy nasze rzeczy, przebraliśmy się i wróciliśmy w kierunku linii mety. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych fotek i wróciliśmy metrem do hostelu. Tam nie było problemu, żeby się wykąpać.

Ze spaceru wrócili Marta i Tomek. Dobiliśmy się do Internetu i otworzyłem wygenerowany automatycznie certyfikat Ani, na którym podane były już informacje o wynikach. Była 15. zawodniczką na mecie, a w biegu startowało przecież 5 tysięcy kobiet! Na wszystkich zrobiło to duże wrażenie.

Sukces Ani był wspaniałym zakończeniem naszego wyjazdu. Teraz trzeba było uruchomić procedurę odprowadzania wszystkich. Pojechaliśmy we czwórkę na Gare de Lyon, skąd Ania miała pociąg do Turynu. Tam spotkaliśmy się z Sylwią - koleżanką Ani ze studiów, która pracowała w Paryżu. Odprowadziłem Anię na peron, dałem ostatniego buziaka i tak pożegnaliśmy po przeszło dwóch tygodniach przebywania razem non stop.

Potem odprowadziliśmy Martę na dworzec, po czym zdążyłem jeszcze pójść z Tomkiem na lekki obiad. Pożegnaliśmy się, a ja szykowałem się już na kolejne spotkanie. Miałem się spotkać z moją koleżanką Chiarą, o której pisałem już przy okazji relacji z maratonu w Paryżu (kwiecień 2007). Chiara i Emmanuel odebrali mnie z okolic Centrum Pompidou i razem pojechaliśmy do nich do domu na południe Paryża. Wieczór spędziłem u nich na kolacji i skorzystałem z ich gościny. Rano Chiara odprowadziła mnie do metra, którym pojechałem do pętli, z której odjeżdżały autobusy na lotnisko Beauvais. Do Warszawy doleciałem w poniedziałek po południu i w ten sposób zakończyłem mój długi urlop.

Cały wyjazd był bardzo udany. Zobaczyłem miejsca we Włoszech, które zawsze chciałem odwiedzić - Neapol, Wezuwiusza, Kalabrię i kilka atrakcji na Sycylii. Potem zwiedziliśmy z Anią całą Maltę. Dokładnie poznaliśmy okręg stołeczny, przejechaliśmy rowerem na wschodnią część wyspy, a w czasie wycieczki samochodowej objechaliśmy Gozo i zobaczyliśmy kilka najważniejszych miejsc na Malcie. Na koniec pozostał nam Paryż, który w pewnym stopniu znaliśmy już wcześniej, ale warto było poczuć jeszcze raz tę niesamowitą atmosferę. Wszystkiemu temu towarzyszył sport - nasze wspólne treningi i sukcesy w zawodach. Przede wszystkim jednak, spędziliśmy razem dużo czasu, umacniając nasze uczucia i to w tym wyjeździe było najważniejsze :-)

Galeria zdjęć z Włoch, Malty i Paryża

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin